wtorek, 18 marca 2014

Lwów smutny i wesoły, czyli o młodych poległych i ciotce Marcinowej - Ukraina - część 7

11 marca 2012, niedziela

Lwów

Dzisiaj byliśmy na Cmentarzach Łyczakowskim i Orląt Lwowskich. Na obu dominują polskie nazwiska. Na Łyczakowskim cieszą oko fantazyjne nagrobki - i stare, i nowe. Na Cmentarzu Orląt Lwowskich nic nie cieszy. Może dlatego, że większość pochowanych tam ludzi w chwili śmierci nie ukończyła nawet 30 lat. Niektórzy nie dobili nawet do 20-tki. Długie, długie rzędy krzyży i tablice pamiątkowe na cześć dzieci i młodych ludzi poległych we Lwowie ciągną się białą linią wokół rozległego terenu. 

Powyżej: Bogdan w deszczu, na obrzeżach Cmentarza Orląt Lwowskich. Fot.: Monika Szostek

Powyżej: Jedna z wielu list poległych. Fot.: Monika Szostek

Powyżej: Ukraińscy i polscy żołnierze leżą w dwóch osobnych częściach tego samego cmentarza - ironiczne podsumowanie jeszcze jednego, niepotrzebnego konfliktu. Fot.: Monika Szostek

Wracaliśmy Łyczakowskim cmentarzem, gdzie odwiedziliśmy groby Marii Konopnickiej, Banacha i Ordona. Niestety, pogoda nie pozwoliła nam na dłuższe wędrówki - lało jak z cebra i w krótkim czasie byliśmy przemoczeni do suchej nitki.

Powyżej: Uczęszczany grób Marii Konopnickiej. Fot.: Monika Szostek

We Lwowie najciekawsi są jednak ludzie żyjący, więc i tym razem spotkały nas miłe niespodzianki. Pierwszą był dziarski bileter, który - jak większość mieszkańców tego wyjątkowego miasta - mówił po polsku. Próbowaliśmy co prawda mówić z nim po ukraińsku, ale szybko przeszedł na mowę wciąż nam najbliższą.

Powyżej: Zamyślona. Fot.: Monika Szostek

Powyżej: Postać nagrobna. Fot.: Monika Szostek

Po czym opowiedział nam o pewnych perypetiach językowych, których doświadczył. Otóż pewnego razu przyszedł do niego Polak i łamanym rosyjskim spytał, czy nasz bileter mówi po polsku. (pan zacytował dosłowną wersję rosyjską, udowadniając tym samym co najmniej dobrą znajomość tego języka). Trzeba jednak wiedzieć, że we Lwowie bardzo nie lubią gdy mówi się do nich po rosyjsku. Dalej cytuję:

- Powiedziałem mu: "Nein, ich spreche nicht." (Nie, nie mówię - po niemiecku.), na co on odpowiedział mi "I'm sorry."

(Jestem z zawodu lingwistką i tłumaczem, więc żart ten bardzo mi się spodobał...)

Gdy już wyszliśmy z cmentarza, otrząsając się z wody spływającej nam po kurtkach jak dwa koty, podszedł do nas człowiek z polskiego Towarzystwa Kultury Polskiej (możliwe, że nazwa jest nieco inna, teraz nie pamiętam, niestety), chcąc nam sprzedać Kurier Codzienny ze Lwowa, polską gazetę. Z braku ekstra hrywien zamieniliśmy jednak gazetę na płytę z piosenkami (ze Lwowa) - chcieliśmy zakupić obie te rzeczy, ale starczyło nam drobnych tylko na jedną.

Słuchamy płyty teraz, czekając na przejazd przez granicę, a będzie ona prezentem dla teścia (ojca Bogdana), który zażyczył jej sobie przed naszym wyjazdem. Teraz już wiem dlaczego. Oto fragment utworu:

"Rżnie muzyczka, trzeszczą ściany,
kadryl z figurami, dla odmiany fokstrot wyginany,
argentyńskie, namiętowe tango z przysiudami,
ale polka rybciu-pypciu fajno jest!

A nasza ciotka Marcinowa
nyż w nogach czuje gaz,
spogląda wkoło jak królowa
i tańczy raz po raz."

Wszystko to przy akompaniamencie akordeonu i skrzypków.

Bardzo nam się we Lwowie podobało i żal nam wyjeżdżać. Nawet ten lwowski bruk nie jest taki straszny, jak już się wie jak po nim jeździć. Ludzie są życzliwi, otwarci i naturalni. No i we Lwowie dobrze jest być Polakiem: czuliśmy się tu swojsko i byliśmy traktowani serdecznie. Chętnie tu kiedyś wrócę.

O mnie:  




Nazywam się Monika Szostek. Moją pasją od zawsze było pisanie; 10 lat temu „złapałam robaka”, jak to mówią Anglicy, i pokochałam podróże, w które wyruszam, gdy tylko mogę. Z zawodu jestem tłumaczem języka angielskiego (to trzecia rzecz, którą lubię najbardziej na świecie). Gwarantuję usługi doskonałej jakości, w oparciu o kilkuletnie doświadczenie w tłumaczeniach (w tym technicznych dla przemysłu ciężkiego) oraz wieloletni pobyt w Wielkiej Brytanii, połączony ze studiami licencjackimi (dziennikarstwo) i magisterskimi (lingwistyka stosowana) w Southampton (to tam, skąd wypłynął Titanic; w mieście jest nawet muzeum…) Moja strona internetowa to www.adoz.manifo.com.
 
Zapraszam we wspólną podróż! :)

poniedziałek, 17 marca 2014

Lwów: miasto kontrastów - Ukraina - część 6

10 marca 2012, sobota (wieczór)

Lwów

Nie trwało to długo zanim trafiliśmy do czekoladowego sklepu (Lwów po raz kolejny sprawił mi miłą niespodziankę...), gdzie nie tylko robią czekoladę i ją sprzedają, ale również serwują ją gęstą i gorącą, z posypką własnego wyboru. Bogdan wziął rodzynki, ja zaś skosztowałam płynnej czekolady po lwowsku, z dodatkiem wonnego cynamonu. W praktyce podzieliliśmy się jednak wszystkim po połowie. 

Powyżej: "Dobry dom należy stworzyć, nie kupić" - w centrum Lwowa każdy może poczuć się jak w domu. Fot.: Monika Szostek

Z czekoladziarni musieliśmy się - niestety - ewakuować, bo zamykali. Przenieśliśmy się więc do innej części centrum, gdzie spróbowaliśmy znowu pysznej ukraińskiej kuchni. Do hotelu wróciliśmy pieszo, czując się bezpiecznie i po prostu dobrze.

Lwów to miasto kontrastów. Jest piękne, pełne cennych zabytków, a jednocześnie zaniedbane, nadgryzione zębem czasu. Jest trochę brudne - nie wygląda, aby ktoś regularnie sprzątał ulice, chodniki są połamane i w niektórych miejscach usiane gruzem z walących się ogrodzeń. A jednak nie jest zaśmiecone, nie ma tu bałaganu.

Powyżej: Fragment budynku przy ul. Serbskiej. Fot.: Monika Szostek

Nie ma tu też supermarketów typu Tesco czy Marks & Spencer, a jednak nie brakuje różnych sklepów i towarów. Panuje opinia, że Ukraina to raczej biedniejszy kraj, a jednak mnóstwo jest tu dobrze ubranych młodych ludzi z najnowszymi telefonami. Wsiadają oni do rozklekotanych tramwajów, kasując bilety żelazną wajchą, która wygląda trochę jak średniowieczne narzędzie tortur. Tak jak mówi nasz przewodnik, Lwów to miasto wschodu i zachodu. Uważam, że jest niesamowite.

Powyżej: Stojak na rowery we Lwowie. Fot.: Monika Szostek

Powyżej: Bogdan z lwowskim lwem. Fot.: Monika Szostek

O mnie:  




Nazywam się Monika Szostek. Moją pasją od zawsze było pisanie; 10 lat temu „złapałam robaka”, jak to mówią Anglicy, i pokochałam podróże, w które wyruszam, gdy tylko mogę. Z zawodu jestem tłumaczem języka angielskiego (to trzecia rzecz, którą lubię najbardziej na świecie). Gwarantuję usługi doskonałej jakości, w oparciu o kilkuletnie doświadczenie w tłumaczeniach (w tym technicznych dla przemysłu ciężkiego) oraz wieloletni pobyt w Wielkiej Brytanii, połączony ze studiami licencjackimi (dziennikarstwo) i magisterskimi (lingwistyka stosowana) w Southampton (to tam, skąd wypłynął Titanic; w mieście jest nawet muzeum…) Moja strona internetowa to www.adoz.manifo.com.
 
Zapraszam we wspólną podróż! :)

niedziela, 16 marca 2014

Ładny Putin czy Putin nieładny, czyli dyskusje po baletach - Ukraina - część 5

10 marca 2012, sobota

Lwów

Do hotelu wróciliśmy autobusem. Kierowca podwiózł nas pod sam hotel, zatrzymując się między przystankami tylko dlatego, że przy kupnie biletu Bogdan powiedział mu dokąd zmierzamy. Do teatru zaś wróciliśmy tuż przed szóstą i przy wejściu nie mieliśmy nawet czasu, aby podziwiać westybul i wnętrza. Pobiegliśmy za to zwykłym, staroszpitalnym (takie sprawiał wrażenie) korytarzem na czwarte piętro, na najwyższy balkon. 

Powyżej: Scena główna Państwowego Akademickiego Teatru Opery i Baletu im. Sołomiji Kruszelniczej we Lwowie. Fot.: Monika Szostek 

Tam bilety były najtańsze, a miejsca - jak się okazało - dla nas najlepsze. Nie tylko siedzieliśmy w centrum naprzeciw sceny, skąd mogliśmy w pełni podziwiać układy choreograficzne oraz orkiestrę, ale mieliśmy także doskonały widok na złocone loże, przepięknie zdobiony sufit i resztę widowni. Z góry widać było światełka smartphone'ów widzów. 


Balet był niesamowity. Był to pierwszy raz kiedy oglądaliśmy takie przedstawienie i prędko tego nie zapomnimy. 


Spektakl opowiadał o o parze ukraińskich wieśniaków, młodych i zakochanych, którym w szczęściu przeszkodził jakiś zamożny i niezbyt wrażliwy szlachcic. Szlachcic ten upatrzył sobie tę właśnie pannę, wysłał jej ukochanego na wojnę, a dziewczynę na końcu przez przypadek zastrzelił. Jej ukochany wrócił za to z wojaczki oślepiony. Tragedia i zagłada...

Najbardziej widowiskową sceną był chyba balet grupy tancerzy przebranych za Cyganów. Te cygańskie kiecki i chusty wirujące w tańcu! Bardzo nam się podobało. 


Powyżej: Scena z tancerzami w strojach cygańskich. Fot.: Monika Szostek

Po przedstawieniu spędziliśmy chwilę kręcąc się po westybulu i fotografując ile wlazło. Marmurowe wnętrza, malowidła, rzeźbienia, mozaika na podłogach - wszystko było godne uwagi. 


Powyżej: Wnętrze westybulu we lwowskim teatrze. Fot.: Monika Szostek

Powyżej: Marmurowy szczegół w westybulu teatralnym. Fot.: Monika Szostek

A przed teatrem spotkaliśmy Sergieja. Miał on lat - a, ze sześćdziesiąt, kilka srebrnych zębów i był z Moskwy. Zagadnął nas kiedy, wpatrzeni w jasny punkt na niebie, zastanawialiśmy się co to może być. To wtedy ten miły, starszy pan , ubrany w elegancki, czarny płaszcz, wieczorowy garnitur i krawat, powiedział do nas:

- To Nibiru. 

Po czym wspomniał Ericha von Danikena. Od pierwszej chwili zdobył moją - i Bogdana - gorącą sympatię. 

Przez 10 minut pogadaliśmy o Nibiru, o sanatorium w Truskawcu i tamtejszej wodzie o właściwościach leczniczych, o Moskwie, o Putinie i o Lwowie. Potem dał nam swój numer komórkowy i kazał do siebie dzwonić kiedy tylko będziemy w Moskwie. 

Bardzo lubię Rosjan - przynajmniej tych, których poznałam. Są przyjaźni, otwarci i mają klasę. Spotkałam się już z ich życzliwością na Słowacji, gdzie wspólnie wznosiliśmy toasty. Słabo ich rozumiem - dużo gorzej niż Słowaków, ale sens da się wychwycić. Tym razem pomogło też to, że Bogdan znał te parę słów po rosyjsku, więc komunikacja była udana (m.in. pytaliśmy, czy "Putin jest ładny" czy nie - z braku słownictwa; Sergiej powiedział, że pół na pół i nie ma prostej odpowiedzi dla Rosjan). 

W końcu jednak pożegnaliśmy naszego nowego znajomego i udaliśmy się na przechadzkę po mieście, wciąż mając głowę pełną baletowych wrażeń.

Dla zainteresowanych:

Wielki Marsz jest teraz na Facebook. Polub nas i komentuj: https://www.facebook.com/WielkiMarszBlog.

O mnie:  




Nazywam się Monika Szostek. Moją pasją od zawsze było pisanie; 10 lat temu „złapałam robaka”, jak to mówią Anglicy, i pokochałam podróże, w które wyruszam, gdy tylko mogę. Z zawodu jestem tłumaczem języka angielskiego (to trzecia rzecz, którą lubię najbardziej na świecie). Gwarantuję usługi doskonałej jakości, w oparciu o kilkuletnie doświadczenie w tłumaczeniach (w tym technicznych dla przemysłu ciężkiego) oraz wieloletni pobyt w Wielkiej Brytanii, połączony ze studiami licencjackimi (dziennikarstwo) i magisterskimi (lingwistyka stosowana) w Southampton (to tam, skąd wypłynął Titanic; w mieście jest nawet muzeum…) Moja strona internetowa to www.adoz.manifo.com.
 
Zapraszam we wspólną podróż! :)

Romantic museum and unwanted immigrants from Eastern Europe - Ukraine - part 4 / Romantyczne muzeum i niechciani imigranci z Europy Wschodniej - Ukraina - część 4

10th March 2012, Saturday / 10 marca 2012, sobota

L'viv / Lwów


In the early afternoon we went to the Museum of Religion. There we tried to read something from the Cyrillic alphabet, which resulted in a very modest success. We were surprised, however, with the variety of exhibits - the museum seemed to never end. It was a shame we could read so little. / Wczesnym popołudniem poszliśmy do Muzeum Religii. Tam próbowaliśmy coś odczytać z cyrylicy, co skończyło się bardzo skromnym sukcesem. Zaskoczyło nas jednak bogactwo eksponatów - muzeum zdawało się ciągnąć w nieskończoność. Szkoda, że tak niewiele mogliśmy przeczytać. 

Above: Bones of woman and man resting in the Museum of Religion in L'viv. Photo: Monika Szostek / Powyżej: Kości kobiety i mężczyzny spoczywające w Muzeum Religii we Lwowie. Fot.: Monika Szostek


However, two very special surprises awaited us there. First was the bones of woman and man, currently resting in one of the rooms, in a glass cabinet. According to some mysterious ritual or perhaps their previous requests, they were buried in one coffin, cuddled in the eternal dream. The reproduction of both persons hanging next to the cabinet, showing their probable appearance, brought to mind the personas of Tristan and Isolde. L'viv curators are undoubtedly Romantics. / Czekały nas jednak dwie szczególne niespodzianki. Pierwszą były kości kobiety i mężczyzny, obecnie spoczywające w jednej z sal, w szklanej gablocie. Według jakiegoś tajemniczego obrzędu czy też odgórnych ustaleń złożeni zostali w jednej trumnie, objęci w wiecznym śnie. Reprodukcja obu postaci wisząca na ścianie  obok gabloty, przedstawiająca ich przypuszczalny wygląd, przywodziła na myśl Tristana i Izoldę. Lwowscy kustosze to niewątpliwie romantycy. 



The second surprise was singing. At some point it started hearing it, and so we went towards it. The meeting took place in a whitewashed room (under the layer of white there are secret frescoes, which are hidden from the world, probably due to lack of money for their renovation). Accompanied by antique organ, an inconspicuous-looking, middle-aged woman practised her song. Organs made a big impression, but opera singing made an even bigger one. It sank into us for a good few minutes, in that whitewashed room, in the Museum of Religion, which we were allowed to visit for a few Ukrainian hryvnia (UAH); it penetrated into our souls, coming from the throat of an average - so it seemed - woman dressed in jeans. In the audience there were us and two elderly ladies, and two Ukrainians on the stage were giving us one of the most moving, spontaneous shows I had ever seen. / Drugą niespodzianką był śpiew. W pewnym momencie zaczął nas dobiegać, więc my też poszliśmy w jego stronę. Spotkanie nastąpiło w bielonej wapnem sali (pod warstwą wapna znajdują się tajemne jakieś freski, które zdecydowano się ukryć przed światem, zapewne z braku pieniędzy na ich odnowę). Przy akompaniamencie zabytkowo wyglądających organów, ćwiczyła pieśń niepozornie wyglądająca kobieta w średnim wieku. Organy robiły wrażenie, ale operowy śpiew wywarł jeszcze większe. Przenikał w nas przez dobre kilkanaście minut, w tej bielonej wapnem sali, w Muzeum Religii, które zwiedzaliśmy za parę ukraińskich hrywien (UAH), przenikał do głębi, wydobywając się z gardła przeciętnej - zdawałoby się - kobiety w dżinsach. Na widowni byliśmy my i dwie starsze panie, a dwie Ukrainki na podeście dawały nam jedno z najbardziej poruszających, spontanicznych przedstawień jakie kiedykolwiek dane mi było oglądać.



Above: Graffiti on the L'viv's walls. Photo: Monika Szostek / Powyżej: Graffiti na lwowskich murach. Fot.: Monika Szostek

Then we went to eat something. Because our show in the theatre was to start at 6pm, we didn't have time for longer walks. This is why we ate two pastries (racuchy) with cabbage (I wouldn't swap these for the best dinner in the most expensive restaurant!), and - by sheer accident - we found ourselves in the Lviv's Museum of History. / Potem poszliśmy coś zjeść. Ze względu na to, że nasze przedstawienie w teatrze miało rozpocząć się o 18:00, nie mieliśmy czasu na dłuższe wędrówki. Dlatego zjedliśmy na rynku po dwa racuchy z kapustą (nie zamieniłabym ich na najlepszy obiad w najdroższej restauracji!), po czym - przypadkiem - trafiliśmy do Lwowskiego Muzeum Historii. 



Above: A bond - one of the exhibits in the L'viv's Museum of History. Photo: Monika Szostek / Powyżej: Obligacja - jeden z eksponatów we Lwowskim Muzeum Historii. Fot.: Monika Szostek

Another bombshell there: approximately 1/3 of all exhibits were in Polish, some in English. Each was a proof of a difficult history of L'viv. Bogdan summed it up well: "we should not judge whether L'viv is a Polish or Ukrainian city". / Tam czekało nas kolejne zaskoczenie. Mniej więcej 1/3 eksponatów była po polsku, trochę po angielsku. Każdy był dowodem trudnej historii Lwowa. Bogdan podsumował to bardzo trafnie: "nie nam oceniać czy Lwów to miasto polskie czy ukraińskie". 

Above: Fifty złoty - a banknote of the Polish Bank. The exhibit in Lviv's Museum of History. Photo: Monika Szostek / Powyżej: Pięćdziesiąt złotych - banknot Banku Polskiego. Eksponat we Lwowskim Muzeum Historii. Fot.: Monika Szostek

We learned, amongst other things, about the fourth divide of Poland; the division of the borders after the World War I was bitterly named as such. We learnt of the "Polish chauvinists", and the problems of those times. There were proofs of the dynamic development of finance, stock market, there was even a bond of the Kasa Stefczyka (an old Polish company) dated at the beginning of the 20th century. / Było m.in. o czwartym rozbiorze Polski, którym okrzyknięto podział granic po I wojnie światowej, było o "polskich szowinistach", było o ówczesnych problemach. Były dowody na prężny rozwój finansów, giełdy, był nawet bon Kasy Stefczyka z początku XXw. 


Above: A bill of exchange from 1929. Found in the L'viv's Museum of History. Photo: Monika Szostek / Powyżej:  Weksel z 1929 roku. Znaleziony we Lwowskim Muzeum Historii. Fot.: Monika Szostek

However, the thing that interested us the most was immigration at the beginning of the 20th century. In the museum there are letters of the local official (we did not decipher the name), who organised trips to the US, Canada, Uruguay, Argentina, Brazil... Tickets and adverts of the White Star Line (the same that owned Titanic), flyers about the journeys - all of this resting peacefully behind the glass in the L'viv building. / A jednak tym, co nas najbardziej zainteresowało była emigracja z początku 20-ego stulecia. W muzeum obecne są listy tamtejszego ekspedienta (nazwiska nie odszyfrowaliśmy), który organizował ludziom podróże do USA, Kanady, Urugwaju, Argentyny, Brazylii... Bilety, ogłoszenia linii White Star (tej samej, która była właścicielem Titanica), ulotki dotyczące wyjazdów - to wszystko leżące spokojnie za szkłem we lwowskiej kamienicy. 

What's interesting, we read information about the aversion of the US, Canada, and Argentina to the Slavic immigrants. The reason? For example, in Canada the French and English who lived there already wished to remain dominant nations; this was threatened by the mass influx of people from Central and Eastern Europe. / Co ciekawe, czytaliśmy informacje na temat niechęci USA, Kanady i Argentyny do słowiańskich imigrantów. Powód? Na przykład w Kanadzie mieszkający tam Francuzi i Anglicy życzyli sobie zachować pozycję dominującą, co masowy napływ ludności z Europy Centralnej i Wschodniej znacznie by utrudnił. 

A very educational visit. / Bardzo pouczająca wizyta. 

O mnie:  




Nazywam się Monika Szostek. Moją pasją od zawsze było pisanie; 10 lat temu „złapałam robaka”, jak to mówią Anglicy, i pokochałam podróże, w które wyruszam, gdy tylko mogę. Z zawodu jestem tłumaczem języka angielskiego (to trzecia rzecz, którą lubię najbardziej na świecie). Gwarantuję usługi doskonałej jakości, w oparciu o kilkuletnie doświadczenie w tłumaczeniach (w tym technicznych dla przemysłu ciężkiego) oraz wieloletni pobyt w Wielkiej Brytanii, połączony ze studiami licencjackimi (dziennikarstwo) i magisterskimi (lingwistyka stosowana) w Southampton (to tam, skąd wypłynął Titanic; w mieście jest nawet muzeum…) Moja strona internetowa to www.adoz.manifo.com.
 
Zapraszam we wspólną podróż! :)

środa, 5 marca 2014

Black Sabbath na winylu - Ukraina - część 3

10 marca 2012, sobota

Lwów

W roku 2009 zauroczył mnie Paryż. Bo jest pięknym miastem, bo jest pełen historii, bo jest tam mnóstwo przestrzeni, bo każda budowla zdaje się tam być wyjątkowa. Lwów kochają wszyscy po prostu za to, że jest Lwowem.

Powyżej: Targ z obrazami we Lwowie. Fot.: Monika Szostek

Lwów jest stary. Lwów jest zaniedbany. Lwów jest zrujnowany. Taki być może jawi się przybyszowi z Europy Zachodniej, który być może zadziera trochę nosa, bo w jego kraju nie ma przecież wiaduktów chwiejących się na lekkiej bryzie (przez taki przeprawialiśmy się dzisiaj w drodze na równie chwiejący się tramwaj, który w sumie pod względem chybotania się na torach nie różni się tak bardzo od starego częstochowskiego).

A jednak Lwów jest piękny. Przekonaliśmy się o tym jak tylko wysiedliśmy w centrum. Przystanek znajdował się w okolicach ulic Teatralnej i Krakowskiej. To tam znaleźliśmy Teatr Lalek i targ z obrazami, biżuterią, pamiątkami i tysiącem innych rzeczy.

Po krótkiej wizycie wśród kolorowych płócien, złoconych ram i kubków z obrazkami Lwowa udaliśmy się do teatru. Tym razem w kasie zastaliśmy bardzo miłą panią, do której próbowaliśmy mówić po ichszemu. Oszczędziła nam jednak kłopotu, mówiąc z lekkim akcentem:

- Można po polsku.

Kupiliśmy dwa bilety na balet i udaliśmy się na miasto.

Powyżej: Teatr we Lwowie. Fot.: Monika Szostek

Zaczęliśmy od wędrówki Prospektem Swobody, gdzie dzieciaki jeździły w małych samochodzikach po całym chodniku, po raz pierwszy zapewne odnajdując się w roli kierowców. Sprzedawano też balony i lizaki, a teatr prezentował w świetle dnia całą wspaniałość swojej zabytkowej fasady.

Już po kilku minutach dotarliśmy do pomnika, a właściwie kolumny naszego wspólnego wieszcza, pana Adama Mickiewicza. Pan ten zrobił karierę międzynarodową jako główna postać literatury w Polsce, na Ukrainie, znają go też na Litwie, oczywiście... A tutaj, we Lwowie, nad panem Mickiewiczem pochyla się postać anioła. Może on sprawił (kto wie?), że pomnik przetrwał wojny nietknięty.

Powyżej: Pomnik wieszcza we Lwowie. Fot.: Monika Szostek

Po złożeniu wizyty twórcy "Pana Tadeusza" odwiedziliśmy dawnego króla, Karola Danyłę, który ze swego konia , dodatkowo stojącego na wysokim piedestale, ogląda przechodniów na Placu Halickim.

 Powyżej: Pomnik króla Karola Danyły. Fot.: Monika Szostek
Powyżej: Plac Halicki. Fot.: Monika Szostek

Stamtąd udaliśmy się w stronę Bramy Gliniańskiej, Wydawało się jednak, że to budynki paradują nad nami - każdy wyjątkowy, rzeźbiony, przez geniusz ukształtowane dzieło architektury. Po drodze przygrywali nam grajkowie: był facet, który bębnił w puszki, byli skrzypkowie i uliczni gitarzyści.

Powyżej: Lwowska kamienica. Fot.: Monika Szostek

Powyżej: Brama Gliniańska. Fot.: Monika Szostek

W drodze trochę zboczyliśmy z celu i znaleźliśmy się na rynku - w sam raz, żeby skosztować gorącego wina.

Powyżej: Stary tramwaj na rynku; napis na wagonie głosi: "Stare Miasto". Fot.: Monika Szostek

Kilka kroków za Bramą Gliniańską znaleźliśmy targ starych książek, monet i płyt winylowych. Ze wszystkich miejsc, które odwiedziłam do tej pory Lwów jest jedynym, gdzie można za jednym zamachem kupić Black Sabbath na winylu, polski przekład Szekspira z początku XXw. i wojenne pamiątki pomieszane z monetami, a wszystko to na świeżym powietrzu i w towarzystwie pięknego, szarego kota.

Kot chyba nie był na sprzedaż.

Powyżej: Ulica Krakowska. Fot.: Monika Szostek

O mnie:  



Nazywam się Monika Szostek. Moją pasją od zawsze było pisanie; 10 lat temu „złapałam robaka”, jak to mówią Anglicy, i pokochałam podróże, w które wyruszam, gdy tylko mogę. Z zawodu jestem tłumaczem języka angielskiego (to trzecia rzecz, którą lubię najbardziej na świecie). Gwarantuję usługi doskonałej jakości, w oparciu o kilkuletnie doświadczenie w tłumaczeniach (w tym technicznych dla przemysłu ciężkiego) oraz wieloletni pobyt w Wielkiej Brytanii, połączony ze studiami licencjackimi (dziennikarstwo) i magisterskimi (lingwistyka stosowana) w Southampton (to tam, skąd wypłynął Titanic; w mieście jest nawet muzeum…) Moja strona internetowa to www.adoz.manifo.com.
 
Zapraszam we wspólną podróż! :)

poniedziałek, 3 marca 2014

Prospekt Swobody i Piwo Lwowskie - Ukraina 2012 - część 2

9 marca 2012

Lwów

Krótko po przyjeździe do Lwowa udaliśmy się do centrum miasta. Naczytałam się trochę o operze lwowskiej, więc tam właśnie udaliśmy się w pierwszej kolejności. Problemem była jednak droga wiodąca do celu. Wyłożona jest ona częściowo skorodowanym asfaltem, a dalej brukiem, który - pomyśleć można - pamiętałby chyba czasy rzymskie, gdyby nie to, że rzymskie drogi z czasów imperium są teraz w lepszym stanie. Z powodu dziur oboje baliśmy się o nieszczęsne zawieszenie Laguny - i słusznie. Po przejeździe przez tory z prędkością 1 km/h rąbnęło o szynę tak, że aż podskoczyliśmy. Plusem sytuacji jest to, że Bogdan nie naprawiał zawieszenia przed przyjazdem na dawne "Kresy Wschodnie". Nie warto...

Powyżej: Fasada dawnego Teatru Wielkiego Opery i Baletu - wieczorową porą. Fot.: Monika Szostek

Drugim naszym problemem był brak wejścia do teatru. W końcu jednak z lekka podpity portier strzegący tylnego wejścia poinformował nas, że spektaklu nie ma, że w ogóle nikogo nie ma, a przedstawienie będzie jutro. On swoje, my swoje, ale jakoś się zrozumieliśmy. Na tym polega piękno języków słowiańskich. Wiemy nawet, że jutrzejsze przedstawienie nosi tytuł "Lilije".

Fasada dawnego Teatru Wielkiego Opery i Baletu (zdecydowanie lepiej to brzmi niż obecna nazwa: "Państwowy Akademicki Teatr Opery i Baletu im. Sołomiji Kruszelniczej" - kto by to wszystko spamiętał...?) jest przepiękna. Autor naszego przewodnika po Lwowie ma rację: budynek tutejszego teatru spokojnie może konkurować z budynkiem teatru im. J. Słowackiego w Krakowie.

Powyżej: Przypadkowe ujęcie - budynek lwowskiego teatru trochę z boku... Fot.: Monika Szostek

Jako że rozrywki teatralne pozostały dzisiaj poza naszym zasięgiem, przespacerowaliśmy się po tzw. Prospekcie Swobody, po czym - ze względu na pogodę - poturlaliśmy się z powrotem do hotelu, przy okazji torturując biedną Lagunę jeszcze bardziej.

Powyżej: Widok na Prospekt Swobody - w oddali widać kopułę teatru. Fot.: Monika Szostek

Tu zjedliśmy całkiem dobry obiad, zakrapiany pysznym ukraińskim piwem oraz - w przypadku Bogdana - koniakiem. Ukraińska kuchnia jest chyba dość ciężka - moja z pozoru niewinna potrawa, figurująca w karcie jako "Sałatka Ukraińska", składała się z ozoru, wędliny, pieczarek i jajek gotowanych na twardo, doprawionych pietruszką i solidną porcją czegoś, co chyba było majonezem. Na talerzu, który mi przyniesiono spoczywała raczej niepozornie  wyglądająca kupka jedzenia. Wydawało się, że mało, ale po zjedzeniu połowy - mimo, że dobre było - miałam dość! Bogdan zaś kończył moją porcję i wcale nie narzekał. Ogólna ocena potraw wypada więc bardzo dobrze.

Powyżej: Piwo Lwowskie. Polecamy! Fot.: Monika Szostek

Dla zainteresowanych:

Wielki Marsz ma już swoją stronę Facebook: https://www.facebook.com/WielkiMarszBlog. Dołącz da nas na Facebooku! 

O mnie:  




Nazywam się Monika Szostek. Moją pasją od zawsze było pisanie; 10 lat temu „złapałam robaka”, jak to mówią Anglicy, i pokochałam podróże, w które wyruszam, gdy tylko mogę. Z zawodu jestem tłumaczem języka angielskiego (to trzecia rzecz, którą lubię najbardziej na świecie). Gwarantuję usługi doskonałej jakości, w oparciu o kilkuletnie doświadczenie w tłumaczeniach (w tym technicznych dla przemysłu ciężkiego) oraz wieloletni pobyt w Wielkiej Brytanii, połączony ze studiami licencjackimi (dziennikarstwo) i magisterskimi (lingwistyka stosowana) w Southampton (to tam, skąd wypłynął Titanic; w mieście jest nawet muzeum…) Moja strona internetowa to www.adoz.manifo.com.
 
Zapraszam we wspólną podróż! :)

niedziela, 2 marca 2014

Zielono na granicy, czyli w podróży na Ukrainę - Lwów 2012 - część 1

9 marca 2012, piątek

Lwów

Rozpoczęliśmy dziś nasz weekend we Lwowie. Podróż z Częstochowy była troszkę męcząca, ale przeżyliśmy gorsze... Do granicy Polski, a co za tym idzie - UE dobiliśmy naszą niebieską Laguną około godziny 14.00. Najpierw ustawiliśmy się w niewłaściwej kolejce, gdzie czekali obywatele spoza Unii, ci, którzy mieli coś do oclenia no i tacy jak my, co pomylili sobie kolejki i utknęli.

Powyżej: Granica ukraińsko-polska (od strony ukraińskiej). Fot.: Monika Szostek

Zorientowawszy się, że gdzie indziej kolejki nie ma prawie wcale, Bogdan wjechał na wysoki krawężnik, przejechał po trawie między dwoma drzewkami i wylądowaliśmy na spotkaniu z celnikami.

Tam też nie było łatwo. Okazało się, że nie mamy tzw. "zielonej karty", która uprawniałaby nas do wjazdu samochodem na teren Ukrainy. Po pewnych pertraktacjach Bogdan przekupił celnika dwudziestoma "zielonymi" (dolary amerykańskie wciąż cieszą się tu popularnością) i w końcu pognaliśmy dalej co sił w naszym Renault, trasą E40.

Ciekawa to była droga. Na pierwszy rzut oka widać tu kontrast między bogatymi i biednymi, praktycznie eliminujący istnienie klasy średniej. Ci, którzy mają pieniądze (możliwe, że celnicy...) budują domy o rozmiarach średniej szkoły. Ci, którym pieniędzy brak, żyją w drewnianych chałupkach, nadgryzionych zębem czasu, a posklejanych jak domki z zapałek.

Z rzadka tylko widać było samochód zaparkowany przy domu - minęło nas kilkanaście nowszych, zachodnich aut, kilka ciężarówek i parę ciekawostek techniki czterokołowej, których miejsce jest już w muzeum motoryzacji.

Do hotelu łatwo było trafić i tu czekała nas miła niespodzianka: jest czysto miło, utrzymany jest wysoki standard. No i mamy gorącą wodę przez całą dobę, co podobno na Ukrainie jest luksusem (przynajmniej wg naszego przewodnika).

Dla zainteresowanych:

Nie mam pojęcia jak nazywał się nasz lwowski hotel; nie pamiętam też adresu. Zachowałam co prawda pamiątkowy rachunek, ale wszystko pisane jest cyrylicą - pochodzę z pokolenia 1984, które w szkole nie miało już rosyjskiego, tylko niemiecki i angielski; stąd moje zaległości. Gdyby jednak ktoś był zainteresowany i potrafił odszyfrować język ukraiński, mogę przesłać skan...

Wielki Marsz można znaleźć również na Facebook'u: https://www.facebook.com/WielkiMarszBlog

O mnie:  




Nazywam się Monika Szostek. Moją pasją od zawsze było pisanie; 10 lat temu „złapałam robaka”, jak to mówią Anglicy, i pokochałam podróże, w które wyruszam, gdy tylko mogę. Z zawodu jestem tłumaczem języka angielskiego (to trzecia rzecz, którą lubię najbardziej na świecie). Gwarantuję usługi doskonałej jakości, w oparciu o kilkuletnie doświadczenie w tłumaczeniach (w tym technicznych dla przemysłu ciężkiego) oraz wieloletni pobyt w Wielkiej Brytanii, połączony ze studiami licencjackimi (dziennikarstwo) i magisterskimi (lingwistyka stosowana) w Southampton (to tam, skąd wypłynął Titanic; w mieście jest nawet muzeum…) Moja strona internetowa to www.adoz.manifo.com.
 
Zapraszam we wspólną podróż! :)

sobota, 1 marca 2014

Tarragona to dobre miasto - Katalonia 2012 - część 9

01.09.2014

Barcelona Girona, lotnisko

 Z amfiteatru w Tarragonie udaliśmy się do centrum miasteczka, podążając śladem rzymskich budowli. Obejrzeliśmy sobie mury cyrku rzymskiego i pobłądziliśmy trochę po wąskich uliczkach. Nie wszystko jest tutaj idealne - napotkaliśmy kilka budynków, wciąż zdających się mieścić lokatorów, stojących niemal w ruinie. Atmosferę miasta często pokazuje graffiti - to tam poznać można i zobaczyć prawdziwe nastroje ludzi; pośrodku placów i w bocznych uliczkach. 


Powyżej: Jedna z bocznych uliczek w Tarragonie. Fot.: Monika Szostek

W Tarragonie, podobnie jak w Manresie, przez którą przejeżdżaliśmy (udało nam się tam nawet zgubić w ciągu 5 minut, kiedy to dojechaliśmy do skrzyżowania, z którego każdy wyjazd obstawiony był znakiem zakazu wjazdu...), pełno jest wypisanych sprayem haseł o niepodległości. To zresztą nie jest wyjątkiem. Widać tu dążenie Katalończyków do uzyskania niepodległości.

Powyżej: Wielki Brat Cię obserwuje - graffiti w Tarragonie. Fot.: Monika Szostek

Powyżej: Zrujnowany blok mieszkalny w Tarragonie. Fot.: Monika Szostek

Powyżej: Tarragona to DOBRE miasto (ci z Częstochowy zrozumieją...;) Fot.: Monika Szostek

Powyżej: Las Cerdas na balkonie. Fot.: Monika Szostek

Powyżej: "Malowany" dom w Tarragonie. Fot.: Monika Szostek

Uwieńczeniem naszej wyprawy do Tarragony była jednak wizyta w katedrze. Nawet częstochowska Jasna Góra nie dorównuje wnętrzom katedry, marmurowym i bogato zdobionym. A jednocześnie - finezyjnym. Co krok byliśmy zaskoczeni czymś wyjątkowym, chociaż zdaje się, że do takich niespodzianek w Hiszpanii powinniśmy się przyzwyczaić.

Powyżej: Zdobiona kopuła w katedrze. Fot.: Monika Szostek

Najbardziej urzekającą częścią katedry jest chyba jej dziedziniec - podobny do tego w katedrze w Salisbury, w UK, tylko nieco mniejszy i bardziej ozdobny. Na samym jego środku znajduje się marmurowa fontanna ze złotymi rybkami i kwitnącą lilią wodną, a w każdym rogu dziedzińca stoją jej cztery mniejsze siostry, również zapewniające dom złotym rybkom. W rogach rosną drzewa, m.in. limonkowe. Tam zaś gdzie nie ma drzew, są kwiaty - w tym róże. Z przyjemnością usiąść można na murku fontanny i obserwować mury katedry oraz jej wieżę - ni stąd, ni zowąd wystające ponad pięknie rzeźbione kolumny krużganku. Aż nie chciało się odchodzić...


Powyżej: Mury katedry i fragment dziedzińca. Fot.: Monika Szostek

Dzisiaj zaś wyjeżdżamy - droga na lotnisko odbyła się bez żadnych niespodzianek - drogi w Hiszpanii są naprwdę świetne, mimo tego, że płatne. Po raz kolejny żegnamy się z tym niesamowitym krajem wiedząc, że wrócimy tu znowu.

Dla zainteresowanych:

Kiedy znaleźliśmy hasło "DOBRE" wypisane sprayem na słupie latarni ulicznej w Tarragonie, nie mogliśmy powstrzymać uśmiechów. Ja pochodzę z okolic Częstochowy, mój mąż z Krakowa, a oboje jesteśmy związani z Częstochową, gdyż mieszkaliśmy tam ponad rok. Przez długi czas sloganem miasta były słowa papieża Jana Pawła II: "Częstochowa to dobre miasto". Jak widać, Tarragona nam pozazdrościła - mogę jednak dodać, że też jest "dobrym miastem". Chociaż stosunek niektórych jego mieszkańców do kościoła może różnić się nieco od podejścia częstochowian - na pierwszym zdjęciu widzimy graffiti o treści "The church is full of blood and murders", co w wolnym tłumaczeniu oznacza: "Kościół jest pełen krwi i morderstw". Zaświadczam jednak osobiście, że katedra w Tarragonie jest całkowicie bezpiecznym i bardzo przyjemnym miejscem!

Więcej zdjęć i informacji można znaleźć na profilu Facebook: https://www.facebook.com/WielkiMarszBlog.

O mnie:  




Nazywam się Monika Szostek. Moją pasją od zawsze było pisanie; 10 lat temu „złapałam robaka”, jak to mówią Anglicy, i pokochałam podróże, w które wyruszam, gdy tylko mogę. Z zawodu jestem tłumaczem języka angielskiego (to trzecia rzecz, którą lubię najbardziej na świecie). Gwarantuję usługi doskonałej jakości, w oparciu o kilkuletnie doświadczenie w tłumaczeniach (w tym technicznych dla przemysłu ciężkiego) oraz wieloletni pobyt w Wielkiej Brytanii, połączony ze studiami licencjackimi (dziennikarstwo) i magisterskimi (lingwistyka stosowana) w Southampton (to tam, skąd wypłynął Titanic; w mieście jest nawet muzeum…) Moja strona internetowa to www.adoz.manifo.com.
 
Zapraszam we wspólną podróż! :)

Popularne posty