niedziela, 2 marca 2014

Zielono na granicy, czyli w podróży na Ukrainę - Lwów 2012 - część 1

9 marca 2012, piątek

Lwów

Rozpoczęliśmy dziś nasz weekend we Lwowie. Podróż z Częstochowy była troszkę męcząca, ale przeżyliśmy gorsze... Do granicy Polski, a co za tym idzie - UE dobiliśmy naszą niebieską Laguną około godziny 14.00. Najpierw ustawiliśmy się w niewłaściwej kolejce, gdzie czekali obywatele spoza Unii, ci, którzy mieli coś do oclenia no i tacy jak my, co pomylili sobie kolejki i utknęli.

Powyżej: Granica ukraińsko-polska (od strony ukraińskiej). Fot.: Monika Szostek

Zorientowawszy się, że gdzie indziej kolejki nie ma prawie wcale, Bogdan wjechał na wysoki krawężnik, przejechał po trawie między dwoma drzewkami i wylądowaliśmy na spotkaniu z celnikami.

Tam też nie było łatwo. Okazało się, że nie mamy tzw. "zielonej karty", która uprawniałaby nas do wjazdu samochodem na teren Ukrainy. Po pewnych pertraktacjach Bogdan przekupił celnika dwudziestoma "zielonymi" (dolary amerykańskie wciąż cieszą się tu popularnością) i w końcu pognaliśmy dalej co sił w naszym Renault, trasą E40.

Ciekawa to była droga. Na pierwszy rzut oka widać tu kontrast między bogatymi i biednymi, praktycznie eliminujący istnienie klasy średniej. Ci, którzy mają pieniądze (możliwe, że celnicy...) budują domy o rozmiarach średniej szkoły. Ci, którym pieniędzy brak, żyją w drewnianych chałupkach, nadgryzionych zębem czasu, a posklejanych jak domki z zapałek.

Z rzadka tylko widać było samochód zaparkowany przy domu - minęło nas kilkanaście nowszych, zachodnich aut, kilka ciężarówek i parę ciekawostek techniki czterokołowej, których miejsce jest już w muzeum motoryzacji.

Do hotelu łatwo było trafić i tu czekała nas miła niespodzianka: jest czysto miło, utrzymany jest wysoki standard. No i mamy gorącą wodę przez całą dobę, co podobno na Ukrainie jest luksusem (przynajmniej wg naszego przewodnika).

Dla zainteresowanych:

Nie mam pojęcia jak nazywał się nasz lwowski hotel; nie pamiętam też adresu. Zachowałam co prawda pamiątkowy rachunek, ale wszystko pisane jest cyrylicą - pochodzę z pokolenia 1984, które w szkole nie miało już rosyjskiego, tylko niemiecki i angielski; stąd moje zaległości. Gdyby jednak ktoś był zainteresowany i potrafił odszyfrować język ukraiński, mogę przesłać skan...

Wielki Marsz można znaleźć również na Facebook'u: https://www.facebook.com/WielkiMarszBlog

O mnie:  




Nazywam się Monika Szostek. Moją pasją od zawsze było pisanie; 10 lat temu „złapałam robaka”, jak to mówią Anglicy, i pokochałam podróże, w które wyruszam, gdy tylko mogę. Z zawodu jestem tłumaczem języka angielskiego (to trzecia rzecz, którą lubię najbardziej na świecie). Gwarantuję usługi doskonałej jakości, w oparciu o kilkuletnie doświadczenie w tłumaczeniach (w tym technicznych dla przemysłu ciężkiego) oraz wieloletni pobyt w Wielkiej Brytanii, połączony ze studiami licencjackimi (dziennikarstwo) i magisterskimi (lingwistyka stosowana) w Southampton (to tam, skąd wypłynął Titanic; w mieście jest nawet muzeum…) Moja strona internetowa to www.adoz.manifo.com.
 
Zapraszam we wspólną podróż! :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Popularne posty