Każdy, kto od czasu do czasu podróżuje, wie, że w drodze nie można uniknąć przygód - czasami przykrych, czasami niebezpiecznych, zwykle jednak zabawnych i ciekawych. Cokolwiek by się nie działo, wszystko dobre, co się dobrze kończy... Ja dodałabym jeszcze: ...i co daje nam dobrą historię do opowiadania!
Tu znajdziecie zbiór krótkich anegdot z podróży - były to małe zdarzenia, które tak bardzo zapadły mi w pamięć. To one sprawiają, że każda wycieczka jest tak wyjątkowa. Zaczynam od przygody w hiszpańskiej bibliotece, czyli o tym, co dał mi pewien starszy pan.
***
Hymn
Torremolinos, Costa del Sol, 2011
W 2011 roku ja i Bogdan spędziliśmy cztery miesiące na Costa del Sol, uczęszczając na kurs językowy do Malagi (Universidad de Malaga), ale mieszkając w Torremolinos. Tam też byliśmy zapisani do lokalnej biblioteki – całkiem dobrze wyposażonej jak na małe, turystyczne miasteczko.
Powyżej: Pierwszy dzień w Torremolinos. Fot.: Bogdan Szostek
Pewnego razu
stałam przy półkach z hiszpańskimi magazynami, czekając aż Bogdan skończy
pisanie maili (biblioteka oferowała darmowe korzystanie z Internetu), gdy nagle
podszedł do mnie starszy pan. Chodził powoli, musiał mieć dobrze po 80-tce. Drżącą
ręką i z determinacją w oczach podał mi poskładaną na cztery kartkę, mówiąc:
-Para niῆos, para niῆos – co po hiszpańsku oznacza „Dla dzieci”.
Z uśmiechem wzięłam
kartkę, dziękując mu wylewnie, trochę zaskoczona zachowaniem starszego pana. On
odwzajemnił uśmiech i podreptał do wyjścia.
Po rozłożeniu
kartki okazało się, że trzymam w ręku pełną wersję – w tym nuty – hiszpańskiego
hymnu narodowego.
***
Tunezyjski Michael Shumacher
Tunis, Tunezja, 2009
Na początku września 2009 roku wybraliśmy się na wakacje do Tunezji. Gdy tylko wyszliśmy z lotniska, opatulił nas północno afrykański żar; osiedli nas też jak muchy taksówkarze czekający na niewinnych turystów naprzeciw terminalu. Nasze walizki zostały porwane, umieszczone w bagażniku, a kierowca taksowki wykłócił się o nas ze swoimi kolegami, jednocześnie kłócąc się z policjantem o mandat, który tamten mu wlepił. W końcu, sterroryzowani przez naszego nowonabytego kierowcę, pojechaliśmy.
Powyżej: Stare Miasto (Old Medina) w Tunisie. Fot.: Bogdan Szostek
Facet jechał jak wariat, co najmniej 100 km/h przez cały Tunis, nie zatrzymując się na czerwonych światłach, omijając po chodnikach dla pieszych inne samochody stojące na skrzyżowaniach i w między czasie oglądając film, który zapuścił w swojej taksówce.
Nam powiedział, że on jest Michael Schumacher, a jedyny przystanek, który zrobił był tylko po to, by od ulicznego handlarza kupić dla mnie egzotyczny kwiatek - oczywiście na koszt zdecydowanie zbyt drogiej taryfy.
Gdy wyjeżdżaliśmy już do domu, nawet nie wyprowadziliśmy walizek z hotelu dopóki Bogdan nie znalazł statecznie wyglądającego, starszego pana, który zgodził się na naszą finansową propozycję przetransportowania nas na lotnisko... powoli.
***
W wakacje się nie płaci
Barcelona, Katalonia, 2012
Pod koniec
sierpnia 2012 roku zwiedzaliśmy Barcelonę. Pierwszym budynkiem, który bardzo
chcieliśmy zobaczyć był kościół La Sagrada Familia, zaprojektowany przez
sławnego architekta, którym był A. Gaudí.
Powyżej: La Sagrada Familia, Barcelona. Fot.: Monika Szostek
Po wjechaniu do
myjni samochodów zamiast na parking, po wskazówkach udzielonych przez
sympatycznego chłopaka pracującego w tejże myjni, dotarliśmy w końcu na parking
– taki przy ulicy, za to blisko do naszego celu.
Natychmiast
udaliśmy się do parkomatu, żeby zapłacić za postój. Zanim jednak doczytaliśmy sobie
ile kosztuje godzina parkowania, zobaczyliśmy samochód zatrzymujący się niedaleko
nas, na boku jezdni, na światłach awaryjnych. Wyszedł z niego miły pan w
średnim wieku, który powiedział gromko:
!No se paga en
las vacaciones, es gratuito! (Nie płaci się w wakacje, jest za darmo!)
Podziękowaliśmy
mu serdecznie i do dziś nie mogę się nadziwić, że przeciętny Katalończyk czy
Hiszpan specjalnie zatrzymał się na ulicy, aby umilić życie dwójce turystów, co
by nie płacili niepotrzebnie za parking w Barcelonie!
I jak tu nie
kochać Hiszpanii?
***
Urodziny
Wycieczkowiec Queen Victoria, 2013 (gdzieś na Morzu Północnym)
Urodziny
Wycieczkowiec Queen Victoria, 2013 (gdzieś na Morzu Północnym)
W roku 2013
wybraliśmy się do norweskich fiordów, na rejs luksusowym statkiem linii CUNARD
„Queen Victoria” („Królowa Victoria”). W ten sposób świętowaliśmy 30-te
urodziny Bogdana, które wypadały w przedostatni dzień wycieczki.
Powyżej: Fiordy w porcie Gereinger; w dole olbrzymia Królowa Victoria linii wycieczkowych CUNARD. Fot.: Bogdan Szostek
Rejs był
wyjątkowym doświadczeniem – nie tylko zachwyciły nas fiordy, ale również porty,
które odwiedziliśmy – Olden i Gereinger były chyba najbardziej imponujące.
Co jednak
ciekawe, statek posiadał własny kanał TV, gdzie każdego ranka nadawana była
transmisja dotycząca zaplanowanych atrakcji (np. przedstawienia teatralne,
koncerty, występy komików, imprezy, wieczory taneczne i wiele innych – wszystko
to w czasie pokonywania fal Morza Północnego!) oraz krótkie „dzień dobry” od
załogi.
W dzień urodzin
Bogdana pan na wizji podczas porannego show życzył mu „happy birthday” – i to
nawet wymawiając poprawnie nasze nazwisko… Zaś na poduszce w kabinie Bogdan
znalazł kartkę urodzinową adresowaną do siebie, a podpisaną przez samego
kapitana.
Oto brytyjski serwis
klienta!
***
Małpiszon
Gibraltar, 2010
Malaga, Hiszpania, 2011
Choinka
Bruksela, Belgia, 2009
Kwadrat
Paryż, Francja, 2008
Małpiszon
Gibraltar, 2010
W roku 2010
pojechaliśmy na Costa del Sol po raz pierwszy. Zatrzymaliśmy się w Manilvie,
niedaleko Marbelli, a stamtąd był już tylko przysłowiowy rzut beretem do
słynnej strefy brytyjskiej – Gibraltaru.
Powyżej: Małpa na Gibraltarze. Fot.: Monika Szostek
Wybieraliśmy się
tam w sumie trzy razy: pierwszy raz zapomniałam swojego paszportu; zanim
dojechaliśmy tam po raz drugi, przebiliśmy się przez pas startowy lotniska,
przez który przebiegała także jezdnia i w końcu dotarliśmy do parku narodowego
mieszczącego się na skale Gibraltaru, okazało się, że park jest już zamknięty.
Nie mieliśmy wyboru – wróciliśmy następnego dnia.
Po parku
podróżowaliśmy samochodem, z beztrosko otwartymi szybami, aby wpuścić trochę
morskiej bryzy do środka pojazdu. Nie przewidzieliśmy jednak, że małpy na
Gibraltarze to prawdziwe małpiszony. Jedna wskoczyła do samochodu,
przespacerowała się po desce rozdzielczej i fru! – wskoczyła na tyle siedzenie,
gdzie dobrała się do plecaka… w którym znajdowały się nasze portfele, telefony,
pieniądze, klucze…
Bogdan zatrzymał
samochód, a ja wyskoczyłam z niego i rzuciłam się do tylnych drzwi, aby ratować
nasz dobytek. Na szczęście pierwszą rzeczą, która wpadła w małpie ręce była
paczka chusteczek higienicznych.
Szybko zabrałam
małpiszonowi plecak, co wyraźnie go zdenerwowało. Małpa zasyczała gniewnie,
postanowiła zatrzymać szeleszczący przyjemnie pakunek i – wskoczywszy mi na
głowę – odbiła się ode mnie i uciekła na najbliższe drzewo.
Należy wspomnieć,
że przez cały ten czas, gdy ja dzielnie walczyłam z małpim złodziejem, Bogdan
siedział bezpiecznie za kierownicą, zamknąwszy wszystkie okna i kurcząc się w
fotelu.
Resztę zwiedzania
pięknego parku na Gibraltarze odbyliśmy z uruchomioną klimatyzacją… i
zasuniętymi szczelnie szybami.
***
Mecz
Brugia, Belgia,
2011
W Brugii
zatrzymaliśmy się w drodze do UK. Był to nasz drugi dzień w podróży i
nadgoniwszy nieco kilometrów w naszej niebieskiej Lagunie, mieliśmy trochę
czasu, aby zboczyć nieco z drogi i zatrzymać się w tej europejskiej perełce
architektury.
Miasto jest
cudne, ale los chciał, że trafiliśmy akurat na dzień meczu piłki nożnej – nie pamiętam
już czy grała drużyna z Manchesteru czy z Birmingham; grunt, że zjechały się
tego dnia do Brugii tłumy angielskich fanów.
Już na parkingu w
centrum zauważyliśmy zwyżkę brytyjskich rejestracji na samochodach; na ulicach
zaś walały się góry śmieci – od kartonów po burgerach, przez plastikowe kubki
po coli, po puszki po piwie. Na samym placu
centralnym angielscy fani rozpostarli transparent i śpiewali ile wlazło, w
nieco pijanej tonacji.
Powyżej: Tłumy w Brugii w dzień meczu. Fot.: Bogdan Szostek
Pochodziliśmy
trochę po mieście – budynki, kanały, po których można przepłynąć się łodzią,
czekoladziarnie, fontanny, muzea, wieże, wieżyczki, sklepy i sklepiki –
wszystko to ma wyjątkowy klimat. Warto przejść się ulicami Brugii…
Późniejszym
popołudniem podczas naszej wizyty brodziliśmy jednak przez nie po kostki w
śmieciach. Zdezorientowani Beldzy, którzy najpierw z uśmiechem patrzyli na
ekscesy fanów footballu, teraz mieli dość niepewny wyraz twarzy, obserwując
długi pochód rozkrzyczanej hordy, ciągnący filigranowymi uliczkami ich miasta.
Nie wiemy jak
sytuacja się rozwinęła, ponieważ szybko zmyliśmy się w kierunku Calais i
Anglii. Robiło się późno, ale przede wszystkim chcieliśmy ominąć korki…
***
BabciaMalaga, Hiszpania, 2011
Tak się złożyło,
że karnawał 2011 spędziliśmy na Costa del Sol. Tam byliśmy świadkami hucznych i
barwnych parad z udziałem lalek, kukieł, cekinów, świateł, płacht,
instrumentów, ruchomych platform wiozących cały kolorowy dobytek, no i przede
wszystkim poprzebieranych ludzi – mężczyzn za kobiet, kobiet za mężczyzn,
dzieci za zwierzęta – we wszystkie kostiumy świata, wykonane z fantazją, a
noszone z poczuciem humoru.
Powyżej: Ciuchcia wioząca dzieciaki obsypujące wszystkich wokół konfetti. Fot.: Monika Szostek
Jakby tego
wszystkiego było za mało, w powietrzu roiło się od konfetti – już po pięciu
minutach parady kolorowe płatki papieru można było wybierać z włosów garściami.
I właśnie podczas rozrzucania tego radosnego konfetti, zobaczyliśmy starszą
panią, którą rodzina przywiozła na wózku inwalidzkim w sam środek rozbawionego
tłumu zalegającego na Avenida Principal.
Tłum rozstąpił się
samowolnie, aby starsza pani mogła oglądać paradę z pierwszego rzędu. Po 101
przebierańcach, nadjechała w końcu ciuchcia z dzieciakami. Te, gdy tylko
zobaczyły starszą panią, zaczęły sypać na nią konfetti, twarze rozdziawione w
uśmiechach, wołając do niej wesoło:
- !Abuela,
abuela! – co po hiszpańsku znaczy „Babcia, babcia!”
Babcia za to
siedziała w swoim wózku, przygarbiona przeżytymi latami, z równie szerokim
uśmiechem odsypując konfetti, które zbierało jej się na kolanach. Wątpliwe, że
trafiło ono w dzieciaki – nie było zresztą nic widać w chmurze kolorowych
drobinek – ale bawili się wszyscy.
Tak się świętuje
na Wybrzeżu Słońca!
***
Bruksela, Belgia, 2009
W grudniu 2009
wybraliśmy się na świąteczny market do Lille. Była to już kolejna wizyta w
tym uroczym francuskim mieście – miejsce to nabiera wyjątkowego klimatu w
okresie przedświątecznym, kiedy to rozstawia się w Lille wielka karuzela i
budki z piernikami oraz grzanym winem. Mimo to postanowiliśmy
zakończyć nasz weekend wybierając się nieco dalej – do Brukseli.
Powyżej: Atomium w Brukseli. Fot.: Samowyzwalacz :)
Najpierw udaliśmy
się do Atomium – budowli złożonej z wielkich kul, połączonych „rurowatymi”
korytarzami z ruchomymi schodami – wszystko to na kształt… cóż, atomu. Potem
próbowaliśmy jeździć po mieście – dla kogoś, kto nie jest obeznany z
tamtejszymi zasadami nie jest to proste. Mieszkańcy Brukseli nie widzą na
przykład nic niewłaściwego w pozostawieniu zaparkowanego samochodu na środku
ulicy, z włączonymi światłami…
Dlatego w końcu
zostawiliśmy auto na którymś z parkingów i poszliśmy sobie w gąszcz budynków z
jedną główną misją: znaleźć budynek Parlamentu Europejskiego. Pomyśleliśmy
sobie, że skoro już tam jesteśmy…
Nie było to
łatwe, ale w końcu udało się – i oto stanęliśmy przed szklanym gmachem, przy
którym powiewały europejskie flagi. A przed tymże gmachem – stała sobie jak nic
ogromna choinka prosto z Polski, wyrosła przez długie lata i ścięta w naszym
ojczystym kraju, aby powitać nas przy okazji tej nieplanowanej wycieczki.
Nie tylko
choinka, ale i nowoczesne budynki Parlamentu były imponujące… A ulicę dalej
znaleźliśmy stare kamienice z powybijanymi szybami, miejscami sypiące się ze
starości. Jak dla mnie, było to doskonałe podsumowanie kontrastów w Unii Europejskiej.
***
***
Coca-cola vs
kokaina
Malaga,
Hiszpania, 2011
Pod koniec pobytu
w Maladze wybraliśmy się ze znajomymi na pożegnalną kolację do fantastycznej
restauracji z najlepszym bufetem sushi, jakiego kiedykolwiek skosztowałam. Co
więcej, bufet był nieograniczony i można było jeść tyle ile się chciało – do oporu. Niestety, inaczej się rzecz miała z
napojami – te kosztowały słono…
Powyżej: Opalona ferajna przy sushi. Fot.: Monika Szostek
Po wejściu do
lokalu i zbadaniu wszystkich pyszności przesuwających się na taśmie, zażyczyłam
sobie od azjatycko wyglądającego kelnera coca-coli. Jednak przyzwyczajenie,
utrwalone przez lata pobytu w UK, wzięło górę i moje uprzejme pytanie w języku
Albionu brzmiało:
- Can I have some
coke, please? – co oczywiście oznacza: „Czy mogę prosić colę?”
Zdumione i nieco
zdezorientowane spojrzenie przyjaznego kelnera przypomniało mi zaraz, że to
przecież nie Anglia i w tym świecie „coke” oznacza nic innego jak „kokainę”…
Moja brytyjska
znajoma, z którą studiowałam na kursie hiszpańskiego w Maladze już dawno śmiała
się w kułak. Naturalnie szybko sprostowałam sprawę, jednak kelnerowi zajęło chyba
dłuższą chwilę, aby upewnić się, że nie biorę go za dilera…
Kwadrat
Paryż, Francja, 2008
Pod koniec roku
2008 pojechałam na wycieczkę organizowaną przez mój uniwersytet, do Paryża.
Autokarem. Na trzy dni. Jak na Paryż jest to – jak się okazało – szalenie
krótki okres czasu.
Po 8-godzinnej
podróży wysiedliśmy na parkingu niedaleko Luwru. Była już godzina 20:00, a do
zamknięcia jednego z najsłynniejszych muzeów świata pozostały zaledwie dwie
godziny. Moi współ-wycieczkowicze, wszyscy młodzi Anglicy, pobiegli do
McDonalda, aby się posilić. Ja pobiegłam do Luwru, świadoma, że mam bardzo mało
czasu na wytropienie prac mistrza…
Powyżej: Szybkie ujęcie w apartamentach Napoleona III, w Luwrze. Jak na złość, na początku wyprawy do Paryża popsuł mi się aparat i jedną z najsłynniejszych stolic świata musiałam obfotografować starym telefonem... Fot.: Monika Szostek
Biegałam po
ogromnym kompleksie z obłędem w oczach – przez apartamenty Napoleona III i
niekończące się galerie wypełnione bogactwem sztuki. Znalazłam to, czego
szukałam i spędziłam odpowiednią do okoliczności ilość czasu kontemplując
zagadkowy uśmiech Mona Lisy, hołdując geniuszowi Leonarda da Vinci. A potem,
mając dodatkowe pół godziny, wybrałam się do pominiętej wcześniej sekcji sztuki
współczesnej.
Prace Picassa
nigdy mi nie imponowały, ale z przelotną ciekawością pooglądałam powyginane
figury. Gdy jednak dotarłam do bardziej współczesnej sztuki, moje brwi uniosły
się z mieszanką zdziwienia i lekkiego pobłażania. I wtedy właśnie, strojąc miny
nad wielkim czarnym kwadratem, przeniosłam spojrzenie na stojącego nieopodal
asystenta pilnującego eksponatów. Przez te kilka sekund, na tą maleńką frakcję
naszego życia, nasze umysły scaliły się w jedność, a połączył je ten sam
całkowity, bezwstydny brak zrozumienia dla sztuki współczesnej. On, stojący tam
całymi dniami i ja, przypadkowy turysta błądzący po francuskim obiekcie,
wybuchnęliśmy śmiechem przez całą długość sali.
Kwadrat. W tym samym budynku, co obrazy Leonarda. Ha! HA HA HA!
***
Pomysł dziewczyny
Maidenhead, UK, 2009
W maju 2009 roku
pojechaliśmy do Maidenhead, pod Londynem, gdzie brat Bogdana miał skoczyć na
bungee. Namówił go do tego jego współlokator. Po dojechaniu na miejsce, nie miałam
innego wyboru, jak namówić do tego Bogdana.
Powyżej: Wisimy sobie... Fot.: Nieznany
Dopiero
zaczęliśmy się spotykać i dlatego, chcąc podtrzymać wizerunek odważnego i
męskiego osobnika, Bogdan się zgodził. Dopiero po zapłaceniu haraczu za skok,
okazało się, że opcja, którą wybraliśmy, czyli skok w tandemie, jest o wiele
bardziej niebezpieczna niż skok w pojedynkę. Podsunięto nam do podpisu papier,
w którym zaświadczyliśmy, że bierzemy pełną odpowiedzialność za to
przedsięwzięcie, po czym spętano nam nogi w celu przyczepienia liny.
Po krótkim
oczekiwaniu musieliśmy kicać jak króliki do platformy dźwigu, gdzie
przymocowano do nas odpowiedni sprzęt i platforma uniosła nas w górę, na
wysokość 160 stóp (czyli niecałe 50 metrów, jeśli dobrze liczę…)
Na samej górze
mieliśmy dość nieciekawe miny (chociaż widok był bardzo ładny, zapewne) –
znajdowaliśmy się wysoko nad taflą jeziora, a wszystko w dole wydawało się
zaskakująco… SOLIDNE. Facet obsługujący platformę otworzył bramkę i po krótkiej
wymianie zdań stwierdził:
- It’s always a
gril’s idea (To zawsze jest pomysł dziewczyny) – po czym bez ostrzeżenia zepchnął
nas z platformy, objętych w pół, prosto w szybko zbliżającą się taflę jeziora.
Do tej na
szczęście nie dolecieliśmy – odbiliśmy się tuż nad nią na linie i tak się
bujaliśmy jak jo-jo, aż w końcu postawili nas na ziemię i pozwolili iść do domu.
Nie tylko
przeżyliśmy, ale dostaliśmy nawet certyfikat. Bo kobiece pomysły są zawsze
dobre…
***
O tym, jak Lwów
uderza do głowy
Lwów, Ukraina, 2012
W roku 2012
udaliśmy się do Lwowa, z okazji moich urodzin. Spędziliśmy weekend zwiedzając
ile się dało. W ostatni dzień, w deszczową niedzielę, udaliśmy się na połączone
cmentarze: Łyczakowski i Orląt Lwowskich.
Powyżej: Rzędy krzyży na Cmentarzu Orląt Lwowskich. Fot.: Monika Szostek
Ten ostatni
mieści w sobie groby dzieci, nastolatków i 20-latków – ofiar wojny
polsko-ukraińskiej w latach 1918-1920; groby Ukraińców i Polaków ustawione są
oddzielnie – symbol konfliktu. Bardzo padało, ale spędziliśmy na tym cmentarzu
sporo czasu, czytając tablice pamiątkowe na cześć uczniów i absolwentów
gimnazjum, sanitariuszek i innych młodych ludzi, dopiero wchodzących w życie, a
już go pozbawionych.
Przed bramą cmentarza
kupiliśmy płytę z piosenkami lwowskimi – w większości wesołymi i z przytupem.
Aż tu nagle, w drodze do granicy, radio zaczęło grać spokojną balladę właśnie o
poległych spoczywających na Cmentarzu Orląt Lwowskich.
I nagle stało się
– ogrom tragedii uderzył we mnie z całą mocą. Długie, białe rzędy tablic
pamiątkowych, śmierć ludzi młodszych przecież ode mnie. Przyjechałam do Lwowa
świętować moje urodziny, w miejscu, gdzie czas dla tamtych się zatrzymał. Nagle
zorientowałam się, że łzy same płyną mi z oczu.
To wtedy zrozumiałam, jak ogromny wpływ wywarło na mnie to niesamowite miasto i jego historia…
***
Złota plaża
Malta, 2007
Złota plaża
Malta, 2007
W roku 2007
odwiedziłam Maltę. Zatrzymaliśmy się w hotelu niedaleko stolicy kraju, Valetty,
gdzie wybrzeże było raczej skaliste, woda chłodna i chociaż była to doskonała
baza dla zwiedzania miasta, to jednak nie było tam zbyt wiele piaszczystych
plaż.
Powyżej: Złote plaże na Malcie. Fot.: Monika Szostek
Dlatego też
wybraliśmy się na Golden Beach – Złotą Plażę, jedną z najlepszych na
wyspie. Po ciepłej kąpieli w morzu udaliśmy się na długi spacer, piaszczystą
ścieżką, prowadzącą na szczyty klifów. Stamtąd fotografowałam wybrzeże ile
wlazło, z każdej strony i z każdego możliwego półobrotu.
Do momentu, gdy
zorientowałam się, że mali jak mrówki ludzie, gdzieś tam w dole, na ślicznej,
odosobnionej plaży, patrzą na mnie, stojącą na klifach z aparatem wycelowanym
prosto na nich. Po niewielkiej konsternacji wyjaśniono mi, że kieruję obiektyw
prosto na plażę nudystów…
Po tym
fotografowałam już tylko morze.
***
Kalendarz
Terchova, Słowacja, 2008
Do wody wlazłam, ale gdy zaczęłam się zanurzać, gdy tafla wody zaczęła się nade mną zamykać, uznałam, że to nie jest dobry pomysł i wypłynęłam na powierzchnię. Mój instruktor jednak, nie wiedząc nic o moim krzyczącym instynkcie przetrwania, popchnął mnie w dół, aby „pomóc” mi się zanurzyć.
Kalendarz
Terchova, Słowacja, 2008
W zimie 2008 roku,
niedługo po świętach Bożego Narodzenia, zatrzymałam się w bardzo przyjemnym
pensjonacie w Terchovej, na Słowacji. Po zejściu na kolację, okazało się, że w
niewielkiej stołówce znajdowali się Słowacy – gospodarze, Czesi i Rosjanie –
goście. My Słowianie dogadaliśmy się bez problemu, każdy mówiąc po swojemu –
wspaniałe spotkanie wschodnich narodowości!
Powyżej: Kalendarz na rok 2009 - ze zdjęciami najpiękniejszych atrakcji Rosji, podarowany mi przez Rosjan na Słowacji. Fot.: Monika Szostek
Najbardziej mili
i uprzejmi okazali się jednak nasi sąsiedzi zza wschodniej granicy. To Rosjanie
poczęstowali nas kieliszkiem czerwonego wina, które sami konsumowali do kolacji.
Opowiedzieli nam też trochę o Moskwie i swoim rodzinnym miejscu – St Petersburgu.
Zachęcali nas do przyjazdu, ponieważ – jak mówili – St Petersburg jest piękny,
a „Rosja wcale nie straszna”.
Następnego dnia
rano przy śniadaniu okazało się, że wyjeżdżają. Dostałam
jednak od mojej nowej znajomej kalendarz – w języku rosyjskim, ze zdjęciami
najpiękniejszych i najwspanialszych zabytków i atrakcji Rosji.
Mam go do tej
pory – i do dziś pamiętam serdeczność napotkanych ludzi. Tylko, w świetle
byłych i obecnych wypadków, jakoś nie mogę się przekonać, że Rosja rzeczywiście
nie jest straszna…
***
40 Euro
Teneryfa, Hiszpania, 2008
Nurkować można
minimum 3 dni po lub przed lotem samolotem – inaczej może się to źle skończyć.
Spełniwszy ten warunek, wykupiłam lekcję nurkowania dla początkujących. Było
to na Teneryfie, w roku 2008, a pani przyjmująca opłatę stwierdziła wesoło, że
bać się nie trzeba, bo jak coś pójdzie źle, to w 5 minut i tak będzie po mnie…
W godzinie zero,
po krótkim szkoleniu od instruktora („tak się oddycha przez ustrojstwo, a jak
pokażę kciuk w górę, to znaczy, że płyniemy do góry, a nie że wszystko jest ok”),
w pełnym ekwipunku (w tym z ciężkimi butlami z tlenem) przeszliśmy przez ulicę
i plażę, ku uciesze innych turystów, aby zanurzyć się w Oceanie Atlantyckim.
Powyżej: To ja, na dnie Atlantyku - przezwyciężając mój lęk przed wodą. Fot.: Instruktor nurkowania
Do wody wlazłam, ale gdy zaczęłam się zanurzać, gdy tafla wody zaczęła się nade mną zamykać, uznałam, że to nie jest dobry pomysł i wypłynęłam na powierzchnię. Mój instruktor jednak, nie wiedząc nic o moim krzyczącym instynkcie przetrwania, popchnął mnie w dół, aby „pomóc” mi się zanurzyć.
Panika pojawiła
się w moim umyśle jak błyskawica, oddechu zabrakło, mimo aparatu oddechowego w
ustach, a włosy stanęły dęba, mimo wody. Nie trwało to jednak długo; nagle,
gdzieś z głębi mojego jestestwa, wyłoniła się zimna kalkulacja: „Zapłaciłaś za
to 40 Euro, nie bądź mięczakiem i skorzystaj!” 40 Euro było dla mnie wtedy
jakąś niesamowitą sumą (czasy studenckie), a lekcja nurkowania – rozrzutnością. Przecież nie
mogłam się poddać, w dodatku tracąc na tym aż tyle!
Popłynęłam więc w
dół, podziwiając podwodny świat. Instruktor rozbił kolczastą kulkę jeża
morskiego i nakarmił tym kolorowe ryby, których nagle zrobiło się wokół nas
mnóstwo. Widzieliśmy płaszczkę i doświadczyłam, co to znaczy zmiana ciśnienia
pod wodą – przy każdym pół metra w dół mózg chciał mi wypłynąć przez nos...
Strach jednak
minął bardzo szybko, a podwodne widoki warte były każdego euro centa!
***
Żebracy
Tunis, Tunezja, 2009
Żebracy
Tunis, Tunezja, 2009
Podczas pobytu w
Tunezji wybraliśmy się do Tunisu. Pojechaliśmy pociągiem, który był identyczny
jak polski i wysiedliśmy w centrum stolicy. Nie wiedzieliśmy za bardzo gdzie
iść, więc zdecydowaliśmy się iść wszędzie – jedynym obowiązkowym punktem
programu była Stara Medina.
Powyżej: Nowe miasto w Tunisie. Tunezja, przynajmniej w 2009 roku, miała status jednego z najbardziej liberalnych i rozwiniętych państw w północnej Afryce. Fot.: Bogdan Szostek
W efekcie błądziliśmy
sobie po ulicach miasta, w różnych jego dzielnicach. Były godziny szczytu,
ulice pełne były śpieszących się ludzi, samochodów i prażącego słońca. I w
pewnym momencie znaleźliśmy się w całkowicie nieturystycznej części miasta, na
wąskim chodniku, na ulicy przepełnionej spalinami, hałasem, ludźmi i sklepami.
I wtedy
zobaczyliśmy ludzi leżących na chodnikach – bardziej rośliny niż ludzie,
właściwie. Byli to chyba niepełnosprawni, którzy nie mieli już zbyt dużego kontaktu
z rzeczywistością. Ktoś rzucił ich na chodnik, wprost pod nogi przechodniów. Obok
nich – podstawki na pieniądze. Do dziś
pamiętam twarz jednej z kobiet, leżącej bez większego czucia, z pustką w oczach i zniekształconymi kończynami.
Ludzie przechodzili nad nimi, a czasami pewnie i po nich, nie zwracając na nich najmniejszej uwagi. Jakby to była całkowicie normalna sprawa w Tunisie.
Nie pozostało nam
nic innego jak ostrożnie przekroczyć leżących na ulicy, powykręcanych ludzi –
trudna sztuka przy tak szybko przelewającym się tłumie, wąskim chodniku i nieskończonym sznurze aut.
Nigdy tego nie
zapomnę.
***
Piłka nożna
St Ives, Kornwalia, 2004
Piłka nożna
St Ives, Kornwalia, 2004
Trwa Mundial i
jako osoba kompletnie niezainteresowana piłką nożną, nie mam pojęcia o
wygranych i przegranych, które mają obecnie miejsce w Brazylii. Wiem za to,
jakie emocje piłka nożna może wzbudzać.
Był rok 2004,
koniec lata. Wraz ze znajomą wybrałyśmy się do Kornwalii, do małej miejscowości
St Ives, aby tam spróbować naszych sił w body boarding (bo surfing nas
przerastał, niestety). Wieczorem, po dość intensywnym dniu, udałyśmy się do
miejscowego pubu. Był mecz Polska-Anglia.
Powyżej: Plaża w St Ives, gdzie próbowałam swoich sił na falach. Niestety, nie posiadam żadnych zdjęć z Kornwalii, więc ściągnęłam to jedno z witryny www.cornishcottagesonline.com.
Polska strzeliła
gola i jako jedyne w pubie (w roku 2004 nie było w UK jeszcze zbyt wielu
Polaków), ucieszyłyśmy się z tej bramki i klasnęłyśmy w dłonie. Spoczęły na nas
chmurne spojrzenia, a w naszą stronę posypały się nieprzychylne komentarze, w
tym nawet niezbyt delikatna sugestia, że powinnyśmy sobie pójść.
Tego dnia Anglia
wygrała 2:1 z czego bardzo się ucieszyłam – gdyby Polska odniosła w meczu
sukces, możliwe że nie wyszłybyśmy z tamtego przybytku całe i ze wszystkimi
zębami… Mimo, że byłyśmy dwoma dwudziestoletnimi dziewczynami w publicznym
miejscu (przyjeżdżając prosto z Polski, do głowy by nam nie przyszło, że ktokolwiek
mógłby nas tknąć!)
Była to moja
pierwsza i ostatnia wizyta w Kornwalii, a także pierwszy i ostatni raz, gdy
oglądałam mecz w pubie lub mecz w ogóle (za wyjątkiem Euro 2012; wtedy
widziałam wszystkie polskie mecze).
Jak dla mnie,
piłka nożna budzi zbyt wiele emocji…
***
Skok
Loro Parque, Teneryfa, 2008
Jego wewnętrzna walka trwała dobre 20 minut – ojciec, taplając się wesoło w basenie, zachęcał dziecko do skoku, a w ciągu tych kilkunastu minut sekundował mu już cały tłum zgromadzony wokół. Co ciekawe, nikt nie stroił min, że skakać nie może, tylko wszyscy czekali w kolejce, dopingując chłopaka.
***
W listopadzie 2010 roku ja i Bogdan wybraliśmy się do Portugalii, na mocno spóźniony miesiąc miodowy. W ciągu naszego tygodniowego pobytu padało tylko dwa razy – raz gdy wybraliśmy się do Lizbony (ale to już osobna historia…); drugi deszczowy dzień postanowiliśmy spędzić w hotelu, odpoczywając trochę po zwiedzaniu.
Skok
Loro Parque, Teneryfa, 2008
W roku 2008,
podczas pobytu na Teneryfie, udałam się do Loro Parque – jednego z
najsłynniejszych Aquaparków w Europie. Jedną z atrakcji była kładka, z której
skakało się do głębokiego basenu, z wysokości mniej więcej jednego piętra.
Wielu skakało
bez zastanowienia, ale sporo osób cofało się też znad przepaści. Ratownik stojący
przy barierkach nikogo nie zmuszał do skoku i w ogóle atmosfera była bardzo
przyjemna.
Powyżej: To ja, skacząca z kładki do basenu. Byłam jedną z osób, które zrezygnowały; po tej porażce udałam się na show z delfinami, gdzie miałam czas przemyśleć własne tchórzostwo. Potem poszłam prosto na kładkę i już bez zastanowienia skoczyłam do wody - nic trudnego!
W pewnym momencie na
kładkę wszedł facet z synem – ojciec skoczył i syn – chłopiec miał może 5 lat –
miał skoczyć za nim, aby w razie czego ojciec mógł mu pomóc wypłynąć. Dzieciak
jednak głupi nie był i z takiej wysokości skoczyć nie chciał.
Jego wewnętrzna walka trwała dobre 20 minut – ojciec, taplając się wesoło w basenie, zachęcał dziecko do skoku, a w ciągu tych kilkunastu minut sekundował mu już cały tłum zgromadzony wokół. Co ciekawe, nikt nie stroił min, że skakać nie może, tylko wszyscy czekali w kolejce, dopingując chłopaka.
Kilka razy
dziecko prawie zsuwało się z kładki, ale potem klapnęło z powrotem na tyłek. Za
każdym razem tłum wstrzymywał oddech, aby później wybuchnąć śmiechem i znowu
dopingować.
W końcu dzieciak skoczył – musiał być dobrym pływakiem, bo wypłynął na powierzchnię sam, bez pomocy ojca, który cały czas był przy nim.
W końcu dzieciak skoczył – musiał być dobrym pływakiem, bo wypłynął na powierzchnię sam, bez pomocy ojca, który cały czas był przy nim.
Setka ludzi
zgromadzona wokół odpowiedziała długimi oklaskami i wiwatami.
***
Wrotki w
Portugalii
Algarve, Portugalia, 2010
W listopadzie 2010 roku ja i Bogdan wybraliśmy się do Portugalii, na mocno spóźniony miesiąc miodowy. W ciągu naszego tygodniowego pobytu padało tylko dwa razy – raz gdy wybraliśmy się do Lizbony (ale to już osobna historia…); drugi deszczowy dzień postanowiliśmy spędzić w hotelu, odpoczywając trochę po zwiedzaniu.
Rondo w Algarve, w Portugalii. Portugalia jest dość ekscentrycznym krajem... Fot.: Monika Szostek
W naszych
apartamentach znajdował się telewizor – z ciekawości włączyliśmy go, by
zobaczyć, co oferuje portugalska telewizja. Pierwszą rzeczą była kreskówka
anime pt.: „Kapitan Tsubasa”. Bogdan szalenie się ucieszył, a ja z fascynacją
patrzyłam, jak przez pięć minut programu animowany koleś biegnie przez boisko –
nic więcej się nie działo. Co ciekawe, anime to doskonale ukazuje jak okrągła
jest ziemia – mimo, że główny charakter biegnie po boisku, zaokrąglenie planety
jest widoczne, jakby wybiegał zza góry. Śmialiśmy się z tego później przez dwa
dni.
Nie to jednak
zafascynowało nas najbardziej. Największą atrakcją dnia była relacja z zawodów
na wrotkach, gdzie ludzie jeździli poprzebierani, głównie za koty. Z tego, co
udało nam się zrozumieć, były to jakieś ważne zawody na poziomie
ogólnokrajowym.
Portugalska
telewizja pozostała dla nas nie do pobicia, aż do czasu naszego pobytu w
Benidormie, gdzie zafascynowani obejrzeliśmy konkurs na najlepszego
transwestytę, odbywający się na Wyspach Kanaryjskich. Każdy miał na głowie
pióropusz i buty wyższe niż Empire State Building.
***
Przejażdżka na
wielbłądzie
Park Oasis,
Fuerteventura, Hiszpania, 2014
Zaraz po
przyjeździe na Wyspę Kanaryjską pochorowałam się na anginę – skończyło się to
kolejną wizytą u hiszpańskiego lekarza. Jestem pod wrażeniem tamtejszej służby
zdrowia, bo naprawdę stają na wysokości zadania. Ale zanim choroba mnie zmogła,
udałam się na drugi koniec wyspy, aby pojeździć na wielbłądzie.
Wielbłąd. Fot.: Monika Szostek
W drugi dzień
pobytu, już z gardłem bolącym tak, jakby ktoś wbijał mi w nie szpilki,
wybraliśmy się darmowym autobusem do Parku Oasis. Tam przywitano nas ofertą
przejażdżki. Zaznaczyć muszę, że po dwóch kursach jazdy konnej i wielu, wielu upadkach z końskiego grzbietu boję się
wszystkiego, co ma cztery nogi i jest większe ode mnie.
Ale nie byłabym
sobą, gdybym nie skorzystała. Dlatego o umówionej godzinie stawiliśmy się na
postoju wielbłądów.
Ludzie właśnie z
nich zsiadali, z niepewnymi minami. A potem się okazało, że na godzinę 12
umówieni jesteśmy tylko my. Więc był wielbłąd z przodu, a potem nasz, oba
prowadzone przez pana przewodnika.
30-minutową
wycieczkę spędziłam w stresie, że wielbłąd z przodu mnie kopnie, ponieważ
stwór, na którym jechaliśmy ciągle właził tamtemu w tyłek. Było kameralnie –
randez-vous na prychającym potworze rodem z Gwiezdnych Wojen. Moje piszczele
nie ucierpiały jednak i wróciliśmy ze zdjęciami pięknych widoków. Na kolejną
przejażdżkę czekała już grupa ludzi; od razu zobaczyli nasze niepewne miny…
Niezwykłe historie. Niektóre zabawne, jak na przykład tunezyjski Schumacher, inne zaskakujące. Ostatnia, o żebrakach, mną wstrząsnęła.
OdpowiedzUsuńNad tą ostatnią długo się zastanawiałam - lubię dzielić się tymi bardziej zabawnymi rzeczami, ale podróże to nie tylko miłe i fajne zdarzenia - jak się trochę po świecie pojeździ, widać też i jego mroczną stronę. Muszę przyznać, że po wizycie w Tunisie pobyt w Tunezji nabrał dla mnie zupełnie innego charakteru. Ludzie tam bynajmniej nie są "mili". Pomijam, że na każdym kroku próbują oskubać turystę z pieniędzy - i to w wyjątkowo natarczywy sposób! Z przyjemnością wyjeżdżałam z tego kraju - może kiedyś opowiem co się wydarzyło na lotnisku... dodam tylko, że był nawet ambulans.
Usuń