Anegdoty z podróży

Każdy, kto od czasu do czasu podróżuje, wie, że w drodze nie można uniknąć przygód - czasami przykrych, czasami niebezpiecznych, zwykle jednak zabawnych i ciekawych. Cokolwiek by się nie działo, wszystko dobre, co się dobrze kończy... Ja dodałabym jeszcze: ...i co daje nam dobrą historię do opowiadania!

Tu znajdziecie zbiór krótkich anegdot z podróży - były to małe zdarzenia, które tak bardzo zapadły mi w pamięć. To one sprawiają, że każda wycieczka jest tak wyjątkowa. Zaczynam od przygody w hiszpańskiej bibliotece, czyli o tym, co dał mi pewien starszy pan.

***

Hymn
Torremolinos, Costa del Sol, 2011

W 2011 roku ja i Bogdan spędziliśmy cztery miesiące na Costa del Sol, uczęszczając na kurs językowy do Malagi (Universidad de Malaga), ale mieszkając w Torremolinos. Tam też byliśmy zapisani do lokalnej biblioteki – całkiem dobrze wyposażonej jak na małe, turystyczne miasteczko.


Powyżej: Pierwszy dzień w Torremolinos. Fot.: Bogdan Szostek


Pewnego razu stałam przy półkach z hiszpańskimi magazynami, czekając aż Bogdan skończy pisanie maili (biblioteka oferowała darmowe korzystanie z Internetu), gdy nagle podszedł do mnie starszy pan. Chodził powoli, musiał mieć dobrze po 80-tce. Drżącą ręką i z determinacją w oczach podał mi poskładaną na cztery kartkę, mówiąc:

-Para nios, para nios – co po hiszpańsku oznacza „Dla dzieci”.

Z uśmiechem wzięłam kartkę, dziękując mu wylewnie, trochę zaskoczona zachowaniem starszego pana. On odwzajemnił uśmiech i podreptał do wyjścia.

Po rozłożeniu kartki okazało się, że trzymam w ręku pełną wersję – w tym nuty – hiszpańskiego hymnu narodowego.

***

Tunezyjski Michael Shumacher
Tunis, Tunezja, 2009

Na początku września 2009 roku wybraliśmy się na wakacje do Tunezji. Gdy tylko wyszliśmy z lotniska, opatulił nas północno afrykański żar; osiedli nas też jak muchy taksówkarze czekający na niewinnych turystów naprzeciw terminalu. Nasze walizki zostały porwane, umieszczone w bagażniku, a kierowca taksowki wykłócił się o nas ze swoimi kolegami, jednocześnie kłócąc się z policjantem o mandat, który tamten mu wlepił. W końcu, sterroryzowani przez naszego nowonabytego kierowcę, pojechaliśmy.

Powyżej: Stare Miasto (Old Medina) w Tunisie. Fot.: Bogdan Szostek

Facet jechał jak wariat, co najmniej 100 km/h przez cały Tunis, nie zatrzymując się na czerwonych światłach, omijając po chodnikach dla pieszych inne samochody stojące na skrzyżowaniach i w między czasie oglądając film, który zapuścił w swojej taksówce.

Nam powiedział, że on jest Michael Schumacher, a jedyny przystanek, który zrobił był tylko po to, by od ulicznego handlarza kupić dla mnie egzotyczny kwiatek - oczywiście na koszt zdecydowanie zbyt drogiej taryfy.

Gdy wyjeżdżaliśmy już do domu, nawet nie wyprowadziliśmy walizek z hotelu dopóki Bogdan nie znalazł statecznie wyglądającego, starszego pana, który zgodził się na naszą finansową propozycję przetransportowania nas na lotnisko... powoli.

***

W wakacje się nie płaci
Barcelona, Katalonia, 2012


Pod koniec sierpnia 2012 roku zwiedzaliśmy Barcelonę. Pierwszym budynkiem, który bardzo chcieliśmy zobaczyć był kościół La Sagrada Familia, zaprojektowany przez sławnego architekta, którym był A. Gaudí.

Powyżej: La Sagrada Familia, Barcelona. Fot.: Monika Szostek

Po wjechaniu do myjni samochodów zamiast na parking, po wskazówkach udzielonych przez sympatycznego chłopaka pracującego w tejże myjni, dotarliśmy w końcu na parking – taki przy ulicy, za to blisko do naszego celu. 

Natychmiast udaliśmy się do parkomatu, żeby zapłacić za postój. Zanim jednak doczytaliśmy sobie ile kosztuje godzina parkowania, zobaczyliśmy samochód zatrzymujący się niedaleko nas, na boku jezdni, na światłach awaryjnych. Wyszedł z niego miły pan w średnim wieku, który powiedział gromko:

!No se paga en las vacaciones, es gratuito! (Nie płaci się w wakacje, jest za darmo!)

Podziękowaliśmy mu serdecznie i do dziś nie mogę się nadziwić, że przeciętny Katalończyk czy Hiszpan specjalnie zatrzymał się na ulicy, aby umilić życie dwójce turystów, co by nie płacili niepotrzebnie za parking w Barcelonie!

I jak tu nie kochać Hiszpanii?

***

Urodziny
Wycieczkowiec Queen Victoria, 2013 (gdzieś na Morzu Północnym)


W roku 2013 wybraliśmy się do norweskich fiordów, na rejs luksusowym statkiem linii CUNARD „Queen Victoria” („Królowa Victoria”). W ten sposób świętowaliśmy 30-te urodziny Bogdana, które wypadały w przedostatni dzień wycieczki.

Powyżej: Fiordy w porcie Gereinger; w dole olbrzymia Królowa Victoria linii wycieczkowych CUNARD. Fot.: Bogdan Szostek

Rejs był wyjątkowym doświadczeniem – nie tylko zachwyciły nas fiordy, ale również porty, które odwiedziliśmy – Olden i Gereinger były chyba najbardziej imponujące.

Co jednak ciekawe, statek posiadał własny kanał TV, gdzie każdego ranka nadawana była transmisja dotycząca zaplanowanych atrakcji (np. przedstawienia teatralne, koncerty, występy komików, imprezy, wieczory taneczne i wiele innych – wszystko to w czasie pokonywania fal Morza Północnego!) oraz krótkie „dzień dobry” od załogi.

W dzień urodzin Bogdana pan na wizji podczas porannego show życzył mu „happy birthday” – i to nawet wymawiając poprawnie nasze nazwisko… Zaś na poduszce w kabinie Bogdan znalazł kartkę urodzinową adresowaną do siebie, a podpisaną przez samego kapitana.

Oto brytyjski serwis klienta!

***

Małpiszon
Gibraltar, 2010


W roku 2010 pojechaliśmy na Costa del Sol po raz pierwszy. Zatrzymaliśmy się w Manilvie, niedaleko Marbelli, a stamtąd był już tylko przysłowiowy rzut beretem do słynnej strefy brytyjskiej – Gibraltaru. 

Powyżej: Małpa na Gibraltarze. Fot.: Monika Szostek

Wybieraliśmy się tam w sumie trzy razy: pierwszy raz zapomniałam swojego paszportu; zanim dojechaliśmy tam po raz drugi, przebiliśmy się przez pas startowy lotniska, przez który przebiegała także jezdnia i w końcu dotarliśmy do parku narodowego mieszczącego się na skale Gibraltaru, okazało się, że park jest już zamknięty. Nie mieliśmy wyboru – wróciliśmy następnego dnia. 

Po parku podróżowaliśmy samochodem, z beztrosko otwartymi szybami, aby wpuścić trochę morskiej bryzy do środka pojazdu. Nie przewidzieliśmy jednak, że małpy na Gibraltarze to prawdziwe małpiszony. Jedna wskoczyła do samochodu, przespacerowała się po desce rozdzielczej i fru! – wskoczyła na tyle siedzenie, gdzie dobrała się do plecaka… w którym znajdowały się nasze portfele, telefony, pieniądze, klucze…

Bogdan zatrzymał samochód, a ja wyskoczyłam z niego i rzuciłam się do tylnych drzwi, aby ratować nasz dobytek. Na szczęście pierwszą rzeczą, która wpadła w małpie ręce była paczka chusteczek higienicznych.

Szybko zabrałam małpiszonowi plecak, co wyraźnie go zdenerwowało. Małpa zasyczała gniewnie, postanowiła zatrzymać szeleszczący przyjemnie pakunek i – wskoczywszy mi na głowę – odbiła się ode mnie i uciekła na najbliższe drzewo.

Należy wspomnieć, że przez cały ten czas, gdy ja dzielnie walczyłam z małpim złodziejem, Bogdan siedział bezpiecznie za kierownicą, zamknąwszy wszystkie okna i kurcząc się w fotelu.

Resztę zwiedzania pięknego parku na Gibraltarze odbyliśmy z uruchomioną klimatyzacją… i zasuniętymi szczelnie szybami.

***


Mecz
Brugia, Belgia, 2011

W Brugii zatrzymaliśmy się w drodze do UK. Był to nasz drugi dzień w podróży i nadgoniwszy nieco kilometrów w naszej niebieskiej Lagunie, mieliśmy trochę czasu, aby zboczyć nieco z drogi i zatrzymać się w tej europejskiej perełce architektury.

Miasto jest cudne, ale los chciał, że trafiliśmy akurat na dzień meczu piłki nożnej – nie pamiętam już czy grała drużyna z Manchesteru czy z Birmingham; grunt, że zjechały się tego dnia do Brugii tłumy angielskich fanów. 
Już na parkingu w centrum zauważyliśmy zwyżkę brytyjskich rejestracji na samochodach; na ulicach zaś walały się góry śmieci – od kartonów po burgerach, przez plastikowe kubki po coli, po puszki po piwie. Na samym placu centralnym angielscy fani rozpostarli transparent i śpiewali ile wlazło, w nieco pijanej tonacji.

Powyżej: Tłumy w Brugii w dzień meczu. Fot.: Bogdan Szostek

Pochodziliśmy trochę po mieście – budynki, kanały, po których można przepłynąć się łodzią, czekoladziarnie, fontanny, muzea, wieże, wieżyczki, sklepy i sklepiki – wszystko to ma wyjątkowy klimat. Warto przejść się ulicami Brugii…

Późniejszym popołudniem podczas naszej wizyty brodziliśmy jednak przez nie po kostki w śmieciach. Zdezorientowani Beldzy, którzy najpierw z uśmiechem patrzyli na ekscesy fanów footballu, teraz mieli dość niepewny wyraz twarzy, obserwując długi pochód rozkrzyczanej hordy, ciągnący filigranowymi uliczkami ich miasta.

Nie wiemy jak sytuacja się rozwinęła, ponieważ szybko zmyliśmy się w kierunku Calais i Anglii. Robiło się późno, ale przede wszystkim chcieliśmy ominąć korki…

***

Babcia
Malaga, Hiszpania, 2011


Tak się złożyło, że karnawał 2011 spędziliśmy na Costa del Sol. Tam byliśmy świadkami hucznych i barwnych parad z udziałem lalek, kukieł, cekinów, świateł, płacht, instrumentów, ruchomych platform wiozących cały kolorowy dobytek, no i przede wszystkim poprzebieranych ludzi – mężczyzn za kobiet, kobiet za mężczyzn, dzieci za zwierzęta – we wszystkie kostiumy świata, wykonane z fantazją, a noszone z poczuciem humoru.

Powyżej: Ciuchcia wioząca dzieciaki obsypujące wszystkich wokół konfetti. Fot.: Monika Szostek

Jakby tego wszystkiego było za mało, w powietrzu roiło się od konfetti – już po pięciu minutach parady kolorowe płatki papieru można było wybierać z włosów garściami. I właśnie podczas rozrzucania tego radosnego konfetti, zobaczyliśmy starszą panią, którą rodzina przywiozła na wózku inwalidzkim w sam środek rozbawionego tłumu zalegającego na Avenida Principal.

Tłum rozstąpił się samowolnie, aby starsza pani mogła oglądać paradę z pierwszego rzędu. Po 101 przebierańcach, nadjechała w końcu ciuchcia z dzieciakami. Te, gdy tylko zobaczyły starszą panią, zaczęły sypać na nią konfetti, twarze rozdziawione w uśmiechach, wołając do niej wesoło:

- !Abuela, abuela! – co po hiszpańsku znaczy „Babcia, babcia!”

Babcia za to siedziała w swoim wózku, przygarbiona przeżytymi latami, z równie szerokim uśmiechem odsypując konfetti, które zbierało jej się na kolanach. Wątpliwe, że trafiło ono w dzieciaki – nie było zresztą nic widać w chmurze kolorowych drobinek – ale bawili się wszyscy.

Tak się świętuje na Wybrzeżu Słońca!

***

Choinka
Bruksela, Belgia, 2009


W grudniu 2009 wybraliśmy się na świąteczny market do Lille. Była to już kolejna wizyta w tym uroczym francuskim mieście – miejsce to nabiera wyjątkowego klimatu w okresie przedświątecznym, kiedy to rozstawia się w Lille wielka karuzela i budki z piernikami oraz grzanym winem. Mimo to postanowiliśmy zakończyć nasz weekend wybierając się nieco dalej – do Brukseli. 


Powyżej: Atomium w Brukseli. Fot.: Samowyzwalacz :)

Najpierw udaliśmy się do Atomium – budowli złożonej z wielkich kul, połączonych „rurowatymi” korytarzami z ruchomymi schodami – wszystko to na kształt… cóż, atomu. Potem próbowaliśmy jeździć po mieście – dla kogoś, kto nie jest obeznany z tamtejszymi zasadami nie jest to proste. Mieszkańcy Brukseli nie widzą na przykład nic niewłaściwego w pozostawieniu zaparkowanego samochodu na środku ulicy, z włączonymi światłami… 

Dlatego w końcu zostawiliśmy auto na którymś z parkingów i poszliśmy sobie w gąszcz budynków z jedną główną misją: znaleźć budynek Parlamentu Europejskiego. Pomyśleliśmy sobie, że skoro już tam jesteśmy…

Nie było to łatwe, ale w końcu udało się – i oto stanęliśmy przed szklanym gmachem, przy którym powiewały europejskie flagi. A przed tymże gmachem – stała sobie jak nic ogromna choinka prosto z Polski, wyrosła przez długie lata i ścięta w naszym ojczystym kraju, aby powitać nas przy okazji tej nieplanowanej wycieczki.

Nie tylko choinka, ale i nowoczesne budynki Parlamentu były imponujące… A ulicę dalej znaleźliśmy stare kamienice z powybijanymi szybami, miejscami sypiące się ze starości. Jak dla mnie, było to doskonałe podsumowanie kontrastów w Unii Europejskiej.

***


Coca-cola vs kokaina

Malaga, Hiszpania, 2011

Pod koniec pobytu w Maladze wybraliśmy się ze znajomymi na pożegnalną kolację do fantastycznej restauracji z najlepszym bufetem sushi, jakiego kiedykolwiek skosztowałam. Co więcej, bufet był nieograniczony i można było jeść tyle ile się chciało – do oporu.  Niestety, inaczej się rzecz miała z napojami – te kosztowały słono…

Powyżej: Opalona ferajna przy sushi. Fot.: Monika Szostek

Po wejściu do lokalu i zbadaniu wszystkich pyszności przesuwających się na taśmie, zażyczyłam sobie od azjatycko wyglądającego kelnera coca-coli. Jednak przyzwyczajenie, utrwalone przez lata pobytu w UK, wzięło górę i moje uprzejme pytanie w języku Albionu brzmiało:

- Can I have some coke, please? – co oczywiście oznacza: „Czy mogę prosić colę?”

Zdumione i nieco zdezorientowane spojrzenie przyjaznego kelnera przypomniało mi zaraz, że to przecież nie Anglia i w tym świecie „coke” oznacza nic innego jak „kokainę”… 

Moja brytyjska znajoma, z którą studiowałam na kursie hiszpańskiego w Maladze już dawno śmiała się w kułak. Naturalnie szybko sprostowałam sprawę, jednak kelnerowi zajęło chyba dłuższą chwilę, aby upewnić się, że nie biorę go za dilera… 

***

Kwadrat
Paryż, Francja, 2008 


Pod koniec roku 2008 pojechałam na wycieczkę organizowaną przez mój uniwersytet, do Paryża. Autokarem. Na trzy dni. Jak na Paryż jest to – jak się okazało – szalenie krótki okres czasu. 

Po 8-godzinnej podróży wysiedliśmy na parkingu niedaleko Luwru. Była już godzina 20:00, a do zamknięcia jednego z najsłynniejszych muzeów świata pozostały zaledwie dwie godziny. Moi współ-wycieczkowicze, wszyscy młodzi Anglicy, pobiegli do McDonalda, aby się posilić. Ja pobiegłam do Luwru, świadoma, że mam bardzo mało czasu na wytropienie prac mistrza…

Powyżej: Szybkie ujęcie w apartamentach Napoleona III, w Luwrze. Jak na złość, na początku wyprawy do Paryża popsuł mi się aparat i jedną z najsłynniejszych stolic świata musiałam obfotografować starym telefonem... Fot.: Monika Szostek

Biegałam po ogromnym kompleksie z obłędem w oczach – przez apartamenty Napoleona III i niekończące się galerie wypełnione bogactwem sztuki. Znalazłam to, czego szukałam i spędziłam odpowiednią do okoliczności ilość czasu kontemplując zagadkowy uśmiech Mona Lisy, hołdując geniuszowi Leonarda da Vinci. A potem, mając dodatkowe pół godziny, wybrałam się do pominiętej wcześniej sekcji sztuki współczesnej. 

Prace Picassa nigdy mi nie imponowały, ale z przelotną ciekawością pooglądałam powyginane figury. Gdy jednak dotarłam do bardziej współczesnej sztuki, moje brwi uniosły się z mieszanką zdziwienia i lekkiego pobłażania. I wtedy właśnie, strojąc miny nad wielkim czarnym kwadratem, przeniosłam spojrzenie na stojącego nieopodal asystenta pilnującego eksponatów. Przez te kilka sekund, na tą maleńką frakcję naszego życia, nasze umysły scaliły się w jedność, a połączył je ten sam całkowity, bezwstydny brak zrozumienia dla sztuki współczesnej. On, stojący tam całymi dniami i ja, przypadkowy turysta błądzący po francuskim obiekcie, wybuchnęliśmy śmiechem przez całą długość sali. 

Kwadrat. W tym samym budynku, co obrazy Leonarda. Ha! HA HA HA!

***


Pomysł dziewczyny
Maidenhead, UK, 2009
W maju 2009 roku pojechaliśmy do Maidenhead, pod Londynem, gdzie brat Bogdana miał skoczyć na bungee. Namówił go do tego jego współlokator. Po dojechaniu na miejsce, nie miałam innego wyboru, jak namówić do tego Bogdana. 

Powyżej: Wisimy sobie... Fot.: Nieznany

Dopiero zaczęliśmy się spotykać i dlatego, chcąc podtrzymać wizerunek odważnego i męskiego osobnika, Bogdan się zgodził. Dopiero po zapłaceniu haraczu za skok, okazało się, że opcja, którą wybraliśmy, czyli skok w tandemie, jest o wiele bardziej niebezpieczna niż skok w pojedynkę. Podsunięto nam do podpisu papier, w którym zaświadczyliśmy, że bierzemy pełną odpowiedzialność za to przedsięwzięcie, po czym spętano nam nogi w celu przyczepienia liny. 

Po krótkim oczekiwaniu musieliśmy kicać jak króliki do platformy dźwigu, gdzie przymocowano do nas odpowiedni sprzęt i platforma uniosła nas w górę, na wysokość 160 stóp (czyli niecałe 50 metrów, jeśli dobrze liczę…)

Na samej górze mieliśmy dość nieciekawe miny (chociaż widok był bardzo ładny, zapewne) – znajdowaliśmy się wysoko nad taflą jeziora, a wszystko w dole wydawało się zaskakująco… SOLIDNE. Facet obsługujący platformę otworzył bramkę i po krótkiej wymianie zdań stwierdził: 

- It’s always a gril’s idea (To zawsze jest pomysł dziewczyny) – po czym bez ostrzeżenia zepchnął nas z platformy, objętych w pół, prosto w szybko zbliżającą się taflę jeziora. 

Do tej na szczęście nie dolecieliśmy – odbiliśmy się tuż nad nią na linie i tak się bujaliśmy jak jo-jo, aż w końcu postawili nas na ziemię i pozwolili iść do domu. 

Nie tylko przeżyliśmy, ale dostaliśmy nawet certyfikat. Bo kobiece pomysły są zawsze dobre…

*** 


O tym, jak Lwów uderza do głowy
Lwów, Ukraina, 2012
W roku 2012 udaliśmy się do Lwowa, z okazji moich urodzin. Spędziliśmy weekend zwiedzając ile się dało. W ostatni dzień, w deszczową niedzielę, udaliśmy się na połączone cmentarze: Łyczakowski i Orląt Lwowskich. 


Powyżej: Rzędy krzyży na Cmentarzu Orląt Lwowskich. Fot.: Monika Szostek

Ten ostatni mieści w sobie groby dzieci, nastolatków i 20-latków – ofiar wojny polsko-ukraińskiej w latach 1918-1920; groby Ukraińców i Polaków ustawione są oddzielnie – symbol konfliktu. Bardzo padało, ale spędziliśmy na tym cmentarzu sporo czasu, czytając tablice pamiątkowe na cześć uczniów i absolwentów gimnazjum, sanitariuszek i innych młodych ludzi, dopiero wchodzących w życie, a już go pozbawionych. 

Przed bramą cmentarza kupiliśmy płytę z piosenkami lwowskimi – w większości wesołymi i z przytupem. Aż tu nagle, w drodze do granicy, radio zaczęło grać spokojną balladę właśnie o poległych spoczywających na Cmentarzu Orląt Lwowskich. 

I nagle stało się – ogrom tragedii uderzył we mnie z całą mocą. Długie, białe rzędy tablic pamiątkowych, śmierć ludzi młodszych przecież ode mnie. Przyjechałam do Lwowa świętować moje urodziny, w miejscu, gdzie czas dla tamtych się zatrzymał. Nagle zorientowałam się, że łzy same płyną mi z oczu. 

To wtedy zrozumiałam, jak ogromny wpływ wywarło na mnie to niesamowite miasto i jego historia… 

*** 

Złota plaża
Malta, 2007

W roku 2007 odwiedziłam Maltę. Zatrzymaliśmy się w hotelu niedaleko stolicy kraju, Valetty, gdzie wybrzeże było raczej skaliste, woda chłodna i chociaż była to doskonała baza dla zwiedzania miasta, to jednak nie było tam zbyt wiele piaszczystych plaż. 

 Powyżej: Złote plaże na Malcie. Fot.: Monika Szostek

Dlatego też wybraliśmy się na Golden Beach – Złotą Plażę, jedną z najlepszych na wyspie. Po ciepłej kąpieli w morzu udaliśmy się na długi spacer, piaszczystą ścieżką, prowadzącą na szczyty klifów. Stamtąd fotografowałam wybrzeże ile wlazło, z każdej strony i z każdego możliwego półobrotu. 

Do momentu, gdy zorientowałam się, że mali jak mrówki ludzie, gdzieś tam w dole, na ślicznej, odosobnionej plaży, patrzą na mnie, stojącą na klifach z aparatem wycelowanym prosto na nich. Po niewielkiej konsternacji wyjaśniono mi, że kieruję obiektyw prosto na plażę nudystów…

Po tym fotografowałam już tylko morze. 

*** 

Kalendarz
Terchova, Słowacja, 2008



W zimie 2008 roku, niedługo po świętach Bożego Narodzenia, zatrzymałam się w bardzo przyjemnym pensjonacie w Terchovej, na Słowacji. Po zejściu na kolację, okazało się, że w niewielkiej stołówce znajdowali się Słowacy – gospodarze, Czesi i Rosjanie – goście. My Słowianie dogadaliśmy się bez problemu, każdy mówiąc po swojemu – wspaniałe spotkanie wschodnich narodowości!

Powyżej: Kalendarz na rok 2009 - ze zdjęciami najpiękniejszych atrakcji Rosji, podarowany mi przez Rosjan na Słowacji. Fot.: Monika Szostek


Najbardziej mili i uprzejmi okazali się jednak nasi sąsiedzi zza wschodniej granicy. To Rosjanie poczęstowali nas kieliszkiem czerwonego wina, które sami konsumowali do kolacji. Opowiedzieli nam też trochę o Moskwie i swoim rodzinnym miejscu – St Petersburgu. Zachęcali nas do przyjazdu, ponieważ – jak mówili – St Petersburg jest piękny, a „Rosja wcale nie straszna”. 

Następnego dnia rano przy śniadaniu okazało się, że wyjeżdżają. Dostałam jednak od mojej nowej znajomej kalendarz – w języku rosyjskim, ze zdjęciami najpiękniejszych i najwspanialszych zabytków i atrakcji Rosji. 

Mam go do tej pory – i do dziś pamiętam serdeczność napotkanych ludzi. Tylko, w świetle byłych i obecnych wypadków, jakoś nie mogę się przekonać, że Rosja rzeczywiście nie jest straszna… 

***  
40 Euro
Teneryfa, Hiszpania, 2008


Nurkować można minimum 3 dni po lub przed lotem samolotem – inaczej może się to źle skończyć. Spełniwszy ten warunek, wykupiłam lekcję nurkowania dla początkujących. Było to na Teneryfie, w roku 2008, a pani przyjmująca opłatę stwierdziła wesoło, że bać się nie trzeba, bo jak coś pójdzie źle, to w 5 minut i tak będzie po mnie…


W godzinie zero, po krótkim szkoleniu od instruktora („tak się oddycha przez ustrojstwo, a jak pokażę kciuk w górę, to znaczy, że płyniemy do góry, a nie że wszystko jest ok”), w pełnym ekwipunku (w tym z ciężkimi butlami z tlenem) przeszliśmy przez ulicę i plażę, ku uciesze innych turystów, aby zanurzyć się w Oceanie Atlantyckim. 

 


Powyżej: To ja, na dnie Atlantyku - przezwyciężając mój lęk przed wodą. Fot.: Instruktor nurkowania

Do wody wlazłam, ale gdy zaczęłam się zanurzać, gdy tafla wody zaczęła się nade mną zamykać, uznałam, że to nie jest dobry pomysł i wypłynęłam na powierzchnię. Mój instruktor jednak, nie wiedząc nic o moim krzyczącym instynkcie przetrwania, popchnął mnie w dół, aby „pomóc” mi się zanurzyć. 


Panika pojawiła się w moim umyśle jak błyskawica, oddechu zabrakło, mimo aparatu oddechowego w ustach, a włosy stanęły dęba, mimo wody. Nie trwało to jednak długo; nagle, gdzieś z głębi mojego jestestwa, wyłoniła się zimna kalkulacja: „Zapłaciłaś za to 40 Euro, nie bądź mięczakiem i skorzystaj!” 40 Euro było dla mnie wtedy jakąś niesamowitą sumą (czasy studenckie), a lekcja nurkowania – rozrzutnością. Przecież nie mogłam się poddać, w dodatku tracąc na tym aż tyle!



Popłynęłam więc w dół, podziwiając podwodny świat. Instruktor rozbił kolczastą kulkę jeża morskiego i nakarmił tym kolorowe ryby, których nagle zrobiło się wokół nas mnóstwo. Widzieliśmy płaszczkę i doświadczyłam, co to znaczy zmiana ciśnienia pod wodą – przy każdym pół metra w dół mózg chciał mi wypłynąć przez nos...


Strach jednak minął bardzo szybko, a podwodne widoki warte były każdego euro centa!
  
*** 

Żebracy
Tunis, Tunezja, 2009

Podczas pobytu w Tunezji wybraliśmy się do Tunisu. Pojechaliśmy pociągiem, który był identyczny jak polski i wysiedliśmy w centrum stolicy. Nie wiedzieliśmy za bardzo gdzie iść, więc zdecydowaliśmy się iść wszędzie – jedynym obowiązkowym punktem programu była Stara Medina. 

Powyżej: Nowe miasto w Tunisie. Tunezja, przynajmniej w 2009 roku, miała status jednego z najbardziej liberalnych i rozwiniętych państw w północnej Afryce. Fot.: Bogdan Szostek

W efekcie błądziliśmy sobie po ulicach miasta, w różnych jego dzielnicach. Były godziny szczytu, ulice pełne były śpieszących się ludzi, samochodów i prażącego słońca. I w pewnym momencie znaleźliśmy się w całkowicie nieturystycznej części miasta, na wąskim chodniku, na ulicy przepełnionej spalinami, hałasem, ludźmi i sklepami. 

I wtedy zobaczyliśmy ludzi leżących na chodnikach – bardziej rośliny niż ludzie, właściwie. Byli to chyba niepełnosprawni, którzy nie mieli już zbyt dużego kontaktu z rzeczywistością. Ktoś rzucił ich na chodnik, wprost pod nogi przechodniów. Obok nich – podstawki na pieniądze.  Do dziś pamiętam twarz jednej z kobiet, leżącej bez większego czucia, z pustką w oczach i zniekształconymi kończynami. Ludzie przechodzili nad nimi, a czasami pewnie i po nich, nie zwracając na nich najmniejszej uwagi. Jakby to była całkowicie normalna sprawa w Tunisie.

Nie pozostało nam nic innego jak ostrożnie przekroczyć leżących na ulicy, powykręcanych ludzi – trudna sztuka przy tak szybko przelewającym się tłumie, wąskim chodniku i nieskończonym sznurze aut. 

Nigdy tego nie zapomnę. 

*** 

Piłka nożna
St Ives, Kornwalia, 2004

Trwa Mundial i jako osoba kompletnie niezainteresowana piłką nożną, nie mam pojęcia o wygranych i przegranych, które mają obecnie miejsce w Brazylii. Wiem za to, jakie emocje piłka nożna może wzbudzać.

Był rok 2004, koniec lata. Wraz ze znajomą wybrałyśmy się do Kornwalii, do małej miejscowości St Ives, aby tam spróbować naszych sił w body boarding (bo surfing nas przerastał, niestety). Wieczorem, po dość intensywnym dniu, udałyśmy się do miejscowego pubu. Był mecz Polska-Anglia. 





Powyżej: Plaża w St Ives, gdzie próbowałam swoich sił na falach. Niestety, nie posiadam  żadnych zdjęć z Kornwalii, więc ściągnęłam to jedno z witryny www.cornishcottagesonline.com. 

Polska strzeliła gola i jako jedyne w pubie (w roku 2004 nie było w UK jeszcze zbyt wielu Polaków), ucieszyłyśmy się z tej bramki i klasnęłyśmy w dłonie. Spoczęły na nas chmurne spojrzenia, a w naszą stronę posypały się nieprzychylne komentarze, w tym nawet niezbyt delikatna sugestia, że powinnyśmy sobie pójść. 

Tego dnia Anglia wygrała 2:1 z czego bardzo się ucieszyłam – gdyby Polska odniosła w meczu sukces, możliwe że nie wyszłybyśmy z tamtego przybytku całe i ze wszystkimi zębami… Mimo, że byłyśmy dwoma dwudziestoletnimi dziewczynami w publicznym miejscu (przyjeżdżając prosto z Polski, do głowy by nam nie przyszło, że ktokolwiek mógłby nas tknąć!)


Była to moja pierwsza i ostatnia wizyta w Kornwalii, a także pierwszy i ostatni raz, gdy oglądałam mecz w pubie lub mecz w ogóle (za wyjątkiem Euro 2012; wtedy widziałam wszystkie polskie mecze). 


Jak dla mnie, piłka nożna budzi zbyt wiele emocji…
  
***
Skok
Loro Parque, Teneryfa, 2008


W roku 2008, podczas pobytu na Teneryfie, udałam się do Loro Parque – jednego z najsłynniejszych Aquaparków w Europie. Jedną z atrakcji była kładka, z której skakało się do głębokiego basenu, z wysokości mniej więcej jednego piętra. 

Wielu skakało bez zastanowienia, ale sporo osób cofało się też znad przepaści. Ratownik stojący przy barierkach nikogo nie zmuszał do skoku i w ogóle atmosfera była bardzo przyjemna. 

 Powyżej: To  ja, skacząca z kładki do basenu. Byłam jedną z osób, które zrezygnowały; po tej porażce udałam się na show z delfinami, gdzie miałam czas przemyśleć własne tchórzostwo. Potem poszłam prosto na kładkę i już bez zastanowienia skoczyłam do wody - nic trudnego! 

W pewnym momencie na kładkę wszedł facet z synem – ojciec skoczył i syn – chłopiec miał może 5 lat – miał skoczyć za nim, aby w razie czego ojciec mógł mu pomóc wypłynąć. Dzieciak jednak głupi nie był i z takiej wysokości skoczyć nie chciał.

Jego wewnętrzna walka trwała dobre 20 minut – ojciec, taplając się wesoło w basenie, zachęcał dziecko do skoku, a w ciągu tych kilkunastu minut sekundował mu już cały tłum zgromadzony wokół. Co ciekawe, nikt nie stroił min, że skakać nie może, tylko wszyscy czekali w kolejce, dopingując chłopaka. 


Kilka razy dziecko prawie zsuwało się z kładki, ale potem klapnęło z powrotem na tyłek. Za każdym razem tłum wstrzymywał oddech, aby później wybuchnąć śmiechem i znowu dopingować.


W końcu dzieciak skoczył – musiał być dobrym pływakiem, bo wypłynął na powierzchnię sam, bez pomocy ojca, który cały czas był przy nim. 
Setka ludzi zgromadzona wokół odpowiedziała długimi oklaskami i wiwatami.
 
***

Wrotki w Portugalii
Algarve, Portugalia, 2010

W listopadzie 2010 roku ja i Bogdan wybraliśmy się do Portugalii, na mocno spóźniony miesiąc miodowy. W ciągu naszego tygodniowego pobytu padało tylko dwa razy – raz gdy wybraliśmy się do Lizbony (ale to już osobna historia…); drugi deszczowy dzień postanowiliśmy spędzić w hotelu, odpoczywając trochę po zwiedzaniu. 

Rondo w Algarve, w Portugalii. Portugalia jest dość ekscentrycznym krajem... Fot.: Monika Szostek

W naszych apartamentach znajdował się telewizor – z ciekawości włączyliśmy go, by zobaczyć, co oferuje portugalska telewizja. Pierwszą rzeczą była kreskówka anime pt.: „Kapitan Tsubasa”. Bogdan szalenie się ucieszył, a ja z fascynacją patrzyłam, jak przez pięć minut programu animowany koleś biegnie przez boisko – nic więcej się nie działo. Co ciekawe, anime to doskonale ukazuje jak okrągła jest ziemia – mimo, że główny charakter biegnie po boisku, zaokrąglenie planety jest widoczne, jakby wybiegał zza góry. Śmialiśmy się z tego później przez dwa dni. 

Nie to jednak zafascynowało nas najbardziej. Największą atrakcją dnia była relacja z zawodów na wrotkach, gdzie ludzie jeździli poprzebierani, głównie za koty. Z tego, co udało nam się zrozumieć, były to jakieś ważne zawody na poziomie ogólnokrajowym. 

Portugalska telewizja pozostała dla nas nie do pobicia, aż do czasu naszego pobytu w Benidormie, gdzie zafascynowani obejrzeliśmy konkurs na najlepszego transwestytę, odbywający się na Wyspach Kanaryjskich. Każdy miał na głowie pióropusz i buty wyższe niż Empire State Building.


***


Przejażdżka na wielbłądzie

Park Oasis, Fuerteventura, Hiszpania, 2014

Zaraz po przyjeździe na Wyspę Kanaryjską pochorowałam się na anginę – skończyło się to kolejną wizytą u hiszpańskiego lekarza. Jestem pod wrażeniem tamtejszej służby zdrowia, bo naprawdę stają na wysokości zadania. Ale zanim choroba mnie zmogła, udałam się na drugi koniec wyspy, aby pojeździć na wielbłądzie. 

Wielbłąd. Fot.: Monika Szostek

W drugi dzień pobytu, już z gardłem bolącym tak, jakby ktoś wbijał mi w nie szpilki, wybraliśmy się darmowym autobusem do Parku Oasis. Tam przywitano nas ofertą przejażdżki. Zaznaczyć muszę, że po dwóch kursach jazdy konnej i wielu, wielu upadkach z końskiego grzbietu boję się wszystkiego, co ma cztery nogi i jest większe ode mnie. 

Ale nie byłabym sobą, gdybym nie skorzystała. Dlatego o umówionej godzinie stawiliśmy się na postoju wielbłądów.

Ludzie właśnie z nich zsiadali, z niepewnymi minami. A potem się okazało, że na godzinę 12 umówieni jesteśmy tylko my. Więc był wielbłąd z przodu, a potem nasz, oba prowadzone przez pana przewodnika.

30-minutową wycieczkę spędziłam w stresie, że wielbłąd z przodu mnie kopnie, ponieważ stwór, na którym jechaliśmy ciągle właził tamtemu w tyłek. Było kameralnie – randez-vous na prychającym potworze rodem z Gwiezdnych Wojen. Moje piszczele nie ucierpiały jednak i wróciliśmy ze zdjęciami pięknych widoków. Na kolejną przejażdżkę czekała już grupa ludzi; od razu zobaczyli nasze niepewne miny…

 

2 komentarze:

  1. Niezwykłe historie. Niektóre zabawne, jak na przykład tunezyjski Schumacher, inne zaskakujące. Ostatnia, o żebrakach, mną wstrząsnęła.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nad tą ostatnią długo się zastanawiałam - lubię dzielić się tymi bardziej zabawnymi rzeczami, ale podróże to nie tylko miłe i fajne zdarzenia - jak się trochę po świecie pojeździ, widać też i jego mroczną stronę. Muszę przyznać, że po wizycie w Tunisie pobyt w Tunezji nabrał dla mnie zupełnie innego charakteru. Ludzie tam bynajmniej nie są "mili". Pomijam, że na każdym kroku próbują oskubać turystę z pieniędzy - i to w wyjątkowo natarczywy sposób! Z przyjemnością wyjeżdżałam z tego kraju - może kiedyś opowiem co się wydarzyło na lotnisku... dodam tylko, że był nawet ambulans.

      Usuń

Popularne posty